Stanisław Wyspiański, spoglądający na nas z portretu łagodnymi, zdziwionymi oczami, nie wygląda bynajmniej na człowieka złośliwego. To jednak tylko pozory. Tadeusz Boy-Żeleński pisał wręcz, iż cechą wyróżniającą autora „Wesela” była „złośliwość, wyostrzona i lśniąca jak brzytwa”. Co wyjaśnia intencję dramatu: miał to być mianowicie złośliwy pamflet na krakowską inteligencję zabawiającą się z chłopstwem i vice versa. Zresztą Wyspiański nie dotrwał do końca trzydniowego wesela, zapewne już po pierwszej nocy miał zarys sztuki i nie chciał tracić czasu na nużące go rozrywki. Za alkoholem nie przepadał, mówił, że i bez tego ma dość fantazji, a po wódce boli go głowa.
Dla przypomnienia: wesele Lucjana Rydla z Jadwigą Mikołajczyk odbywało się 20 listopada 1900 r., a już 16 marca następnego roku sztuka trafiła na deski teatru. A zatem „Wesele” w chwili premiery miało temperaturę reportażu, w którym bez trudu rozpoznali się weselnicy. Pierwotnie bohaterowie nosili nawet własne nazwiska, dopiero pod presją dyrekcji teatru poeta wprowadził zmiany.
Dwa końce
Boy-Żeleński porównywał powstawanie „Wesela” do „Pana Tadeusza”. Mickiewicza też zaskoczył ostateczny rezultat przedsięwzięcia: miała być szlachecka anegdota, powstał „nieśmiertelny poemat, który stał się żywym wcieleniem Polski”. W przypadku Wyspiańskiego zaś „w trakcie pisania geniusz poezji porwał go za włosy i ściany bronowickiego dworku rozszerzyły się – niby nowe Soplicowo – w symbol współczesnej Polski” („Plotka o »Weselu«”).
Różnica jest jednak taka, że Mickiewicz kończy happy endem wręcz hollywoodzkim: wszyscy się z wszystkimi bratają, zakochani padają sobie w objęcia, a piękne polskie wojsko za chwilę ruszy z Napoleonem na Moskwę.