W Polsce spór o przeszłość zaczęli pół wieku temu Andrzej Munk i Andrzej Wajda, kręcąc „Popiół i diament”, „Kanał”, „Lotną”, „Zezowate szczęście”, „Pasażerkę”. Te filmy łączyły świadomość polskiej tragedii w czasie II wojny światowej z sarkazmem i autoironią. Przyciągały wielomilionową publiczność w kraju. Wywoływały zażarte dyskusje na temat polskiej bohaterszczyzny. A na Zachodzie zdumiewały otwartością polskich sporów i estetycznym nowatorstwem polskiej szkoły filmowej.
Filmowi szydercy szybko ściągnęli na siebie reakcję narodowców spod znaku generała Mieczysława Moczara. Najpierw publicystyczną pułkowników Załuskiego i Putramenta. A potem filmową w formie serii filmów hagiograficznych w rodzaju „Skąpani w ogniu” i „Hubal” czy przygodowych jak „Gdzie jest generał?” i „Czterej pancerni”. Na sporze dwóch linii polskiego kina – krytycznej i hagiograficznej – wychowały się trzy pokolenia Polaków. Dziś ten spór w kinie jakby zamarł. Wojenne rozliczenia – z wyjątkiem Katynia – filmowców już nie pociągają, choć nie brakuje wielkich tematów jak Wołyń 1943 r. czy Jedwabne.
Inaczej w Niemczech. Tam na ekranie – choć oczywiście nie tylko na ekranie – toczy się teraz zasadniczy spór o niemiecką pamięć hitleryzmu i drugiej wojny światowej. Przed głośnym „Upadkiem” był film o Stauffenbergu, a niebawem pojawią się filmy o Goebbelsie, Albercie Speerze czy rodzeństwie Scholl, ściętym na gilotynie za rozrzucenie antywojennych ulotek.
Nie znaczy to, że nie było niemieckich filmów rozrachunkowych.
Były: „Mordercy są wśród nas” Wolfganga Staudtego, „Most” Bernharda Wicki, „Blaszany bębenek” i „Król Olch” Volkera Schlöndorffa.