Archiwum Polityki

Absurdalia

Rozmowa z Wojciechem Kępczyńskim, reżyserem, dyrektorem teatru Roma w Warszawie, o tym jak „Piotruś Pan” kłóci się z kodeksem pracy

Czy pańska ostatnia produkcja, musical „Miss Saigon” dobrze się sprzedaje?

Wyśmienicie. Frekwencja na pierwszych 40 spektaklach wyniosła 99,7 proc.

To chyba lepiej jak w wyborach do Sejmu PRL. A swoją drogą zauważyłem, że lubi pan sięgać po liczby i dane statystyczne.

Bo też nie mam się czego wstydzić. W ciągu dwóch lat – i jest to prawdopodobnie sytuacja bez precedensu w tym okresie wśród teatrów polskich – przychody Romy uległy podwojeniu, zadłużenie zaś – pozostawione mi w spadku przez mego poprzednika – zmniejszyło się z prawie 3 mln do 800 tys. zł, a całkowicie je zlikwidujemy do końca 2002 r. Średnia frekwencja wzrosła przez dwa lata z 71 do 93 proc. Na pięć premier wydałem 7 mln zł, z czego niemal 6 mln pochodziło od sponsorów i z wpływów własnych. Ja wiem, że teatr to nie fabryka, ale te dane bezpośrednio świadczą też przecież o sukcesie artystycznym, bez którego nie byłyby możliwe. Mam na myśli „Crazy for you”, „Piotrusia Pana” i „Miss Saigon”.

Gdy w 1998 r. obejmował pan dyrekcję teatru Roma, zespół protestował, władze się niecierpliwiły, dziennikarze patrzyli panu na ręce i wydawało się, że nie zagrzeje pan długo miejsca przy Nowogrodzkiej.

To prawda, wstąpiłem na bardzo grząski teren. W przenośni, ale i dosłownie, bo np. spróchniała scena groziła zawaleniem. A jednak, mimo konieczności spłacania ogromnego zadłużenia, udało mi się wyposażyć Romę w najnowocześniejszy sprzęt oświetleniowy, nagłośnieniowy, wyremontować scenę, a przede wszystkim przeprowadzić gruntowną restrukturyzację teatru, zatrudnienie zmniejszyć zaś z 300 do 130 osób. Widmo komornika zabierającego gotówkę z kasy, nawiedzające nas trzy lata temu jak zły sen, już nam nie grozi.

Polityka 24.2001 (2302) z dnia 16.06.2001; Kultura; s. 56
Reklama