Tym razem Gazprom zażądał zwrotu dawnych długów, gdy stało się jasne, że prokremlowska Partia Regionów przegrała ukraińskie wybory na rzecz pomarańczowej koalicji. Sprawa jest poważna. Dla Ukraińców zimowe odcięcie dostaw gazu oznaczałoby ziąb w mieszkaniach. Rozwojowi sytuacji uważnie przygląda się także Europa, bo większość sprowadzanego z Rosji na Zachód gazu płynie właśnie przez Ukrainę – gdy spadnie ciśnienie w rurach, Ukraińcy pewnie i tak będą pobierać swoją porcję, ale dla położonych dalej odbiorców surowca już nie wystarczy. Gazprom bezradnie rozkłada ręce i stwierdza, że rozwiązanie pata zależy od Kijowa.
Skąd te kłopoty? Rosja, odkąd prezydentem jest Władimir Putin, zmierza do budowy mocarstwa surowcowego.
W skrócie oznacza to, że o rosyjskiej potędze nie decyduje już, jak w epoce zimnej wojny, arsenał jądrowy, czołgi i samoloty. Dziś środkami nacisku są ropa naftowa, gaz ziemny oraz, często zapominany, uran.
Możemy zżymać się na brutalność Rosji, ale na jej miejscu pewnie każdy robiłby to samo. Putinowi się spieszy. Nic dziwnego, bo petrogospodarka znajduje się właśnie w apogeum rozkwitu. Nie ma innego wyjścia, jak tylko wycisnąć ostatnie krople ropy i gazu z dostępnych złóż i posłać za dobrą cenę na Zachód. Maksymalizując zyski państwo podporządkowało wszystko dochodowemu eksportowi.
Zastosowało prostą strategię: rozpędziło prywatny lub zachodni kapitał, który w czasach jelcynowskiego liberalizmu i dzikiej prywatyzacji zyskał dostęp do największych złóż i rafinerii. Rekonkwistę rozpoczęto w 2003 r. od bitwy o Jukos, prywatne przedsiębiorstwo naftowe, którego główny udziałowiec Michaił Chodorkowski kontrolował spore złoża ropy naftowej, zdradzał niemałe ambicje polityczne i nadmiernie krytykował prezydenta Putina. Kreml uznał, że czas skarcić nafciarza i zwrócić państwu jego imperium.