Mówi się, że doktorant w Polsce ma obowiązki pracownika, a prawa studenta. Obserwując rzeczywistość i poznając sprawy od podszewki zaryzykuję pogląd, że sytuacja doktoranta jest gorsza niż studenta. A doktorant to osoba ubiegająca się o stopień naukowy doktora, przyszły naukowiec, motor rozwoju współczesnej gospodarki rynkowej.
Doktorant otrzymuje stypendium, które ma być podstawą jego utrzymania podczas pracy nad rozprawą doktorską. Na „Polskiej liście płac” drukowanej w „Gazecie Wyborczej” plasuje się ze swoimi 900 zł netto pomiędzy robotnikiem budowlanym w małej prywatnej firmie a tokarzem w kieleckiej firmie wielobranżowej. 900 zł to wariant optymistyczny, dotyczący uczelni, które dysponują wysokimi dochodami i płacą względnie dobrze.
Na pierwszy rzut oka dola doktoranta nie jest wiele gorsza od losu asystenta, zatrudnionego na podstawie umowy o pracę (stypendium stanowi najczęściej 80 proc. wynagrodzenia brutto, jakie otrzymuje asystent), ale są to tylko pozory. Wprawdzie netto otrzymują oni mniej więcej tyle samo, a ponadto doktorant zobowiązany jest do wykonania w ramach pensum znacznie mniejszej liczby godzin zajęć dydaktycznych, jednakże od stypendium nie jest odprowadzany podatek dochodowy od osób fizycznych. Doktorant nie może więc skorzystać z licznych ulg podatkowych. Jest to pierwsza, ale nie ostatnia strata z tytułu bycia doktorantem.
Doktorant nie jest pracownikiem, zatem nie jest zgłoszony do ubezpieczenia społecznego. Na jego indywidualne konto nie wpływają składki ani do ZUS-u, ani tym bardziej do OFE. Lata poświęcone na zrobienie doktoratu są stracone dla przyszłej emerytury. Co więcej, okres studiów doktoranckich nie jest traktowany w systemie ubezpieczeń społecznych ani jako składkowy, ani jako bezskładkowy (tu wliczana jest nauka na dziennych studiach magisterskich).