Janusz Wróblewski: – „9 kompania”, dramat o wojnie w Afganistanie, pobił wszelkie rekordy popularności w historii rosyjskiej kinematografii. Na czym polega sukces tego filmu?
Fiodor Bondarczuk: – „9 kompania” zawdzięcza powodzenie rewolucji na rynku mediów w Rosji. Kilka lat temu rosyjskie seriale wyparły amerykańskie opery mydlane z telewizyjnych ramówek. To samo zaczęło się dziać w multipleksach. Okazało się, że wielkie narodowe superprodukcje, takie jak „Straż nocna” Bakmembetowa czy „Turecki gambit” Fajzijewa, są przez naszą publiczność chętniej oglądane niż hollywoodzkie megahity. To przywróciło wiarę w rodzime kino, rozkręciło koniunkturę na rosyjskie filmy, które dziś mogą skutecznie konkurować z zagranicznymi tytułami.
Jednak chyba nie wszystkie mogą liczyć na dobre przyjęcie?
Nie, bo nawet najkosztowniejsza kampania reklamowa nie zmusi nikogo do kupienia biletu. Najskuteczniejszą metodą przyciągania do kin jest tzw. poczta pantoflowa, czyli jeśli ktoś poleci film drugiej osobie, a ta następnej. Wtedy robi się szum, ludzie zaczynają dyskutować, rośnie ciekawość, pojawia się moda. Ja miałem szczęście, bo pierwsze pokazy „9 kompanii” podzieliły widownię na dwa skrajne obozy. Jednym film się bardzo podobał, więc mówili znajomym: zobacz. Drudzy nienawidzili go z całej duszy i też mówili: zobacz, sam się przekonaj.
Z filmu wynika, że mimo militarnej klęski, tysięcy ofiar i fatalnych konsekwencji politycznych wojna w Afganistanie miała jednak jakiś sens. Dlaczego zdecydował się pan nakręcić taki film?
Pokazałem kawałek własnej biografii. Ja też walczyłem w Afganistanie. Służyłem w armii od 1985 do 1987 r.