Czesław Miłosz od lat pisywał wiersze pośmiertne. Choć zdanie to zakrawa na paradoks, wcale nim nie jest. Po pierwsze, zdobyta mądrość podszeptywała: żyć jak człowiek, pisać jak klasyk. Po drugie, od wielu już lat powtarzał odwieczny gest Starego Poety: żegnał się ze światem. Dlatego wydane z papierów pozostałych po poecie 45 ostatnich wierszy noblisty, powstałych w latach 2002–2004, wydaje się tak znajome. Znalazł się tu także, napisany po śmierci żony, poemat „Orfeusz i Eurydyka” – tekst ważny również z tego powodu, że stanowi kres zawsze obecnej w twórczości Miłosza nadziei na zmartwychpowstanie tego, co było, w słowie.
Najsilniej uderza, obecna już od tomu „Kroniki”, niemal religijna, czuła solidarność z bliźnimi połączonymi wspólnym losem śmiertelnych. Zajmuje ona dawne miejsce epifanii: „Nieprędko, bo dopiero pod dziewięćdziesiątkę, otworzyły się/drzwi we mnie (...). Nie byłem oddzielony od ludzi, żal i litość nas połączyły” („Późna dojrzałość”, wiersz z tomu poprzedniego). Lubił żartować: „Po osiemdziesiątce, wszyscy, którzy są rówieśnikami, są już przyjaciółmi”. Kiedy dowiedział się, że stary Kazimierz Brandys opowiada w Paryżu, że Miłosz mu wybaczył (gdy Miłosz wziął azyl polityczny, Brandys wydrukował niesławne opowiadanie o tym pod tytułem „Nim będzie zapomniany”), miał odpowiedzieć: „Tak mówi? Zostańmy przy tym, że to prawda”.
Ma w sobie coś z kapłana, ale i szamana. Powtarza się, z uporem wraca do kwestii zaprzątających go od dawna. Pisze nieledwie prozą albo trzyma się hieratycznego toku wiersza, sięga po metrum psalmu, biblijnego wersetu albo po zużyte metrum regularnego wiersza.