Nie czułem się załamany, kiedy w kwietniu rozmowy z Komisją Europejską na temat znoszenia ograniczeń w handlu artykułami rolnymi zostały zerwane – i daleko mi do euforycznej radości teraz, kiedy podpisałem umowę z przedstawicielem Komisji Europejskiej. Wierzyłem i wierzę, że możliwe jest takie porozumienie, które usatysfakcjonuje obie strony.
Obszar rolnictwa uznaje się za najtrudniejszy w negocjacjach z Komisją: u nas co czwarty Polak ma jakiś związek z rolnictwem, więc wszelkie zmiany na tym rynku wpłyną na życie wielu ludzi, w Unii Europejskiej połowa budżetu to dopłaty do płodów rolnych, wobec czego mogą one być eksportowane bardzo tanio, po cenach, z którymi nie sposób konkurować. Żeby mieć pewne pole manewru, rząd polski podniósł cła chroniące nasz rynek tak wysoko, jak tylko na to pozwalały przepisy Światowej Organizacji Handlu. Od tego poziomu obie strony zgodziły się niwelować czynniki zniekształcające ceny: my rezygnujemy z części ceł, oni rezygnują z subsydiów do towarów eksportowanych do Polski. Na zasadach zupełnie wolnego handlu, bez ceł ani ograniczeń ilościowych sprzedawać i kupować będziemy owoce i warzywa, które stanowią 3/4 polskiego eksportu i za które zarabiamy ok. pół miliarda euro. Kontyngenty ilościowe, całkiem spore, będą co roku powiększane. Zresztą szczegóły umowy znane są z prasy.
Podpisanie umowy wieńczy długie i mozolne wysiłki. W ub. roku byłem w Brukseli chyba nie mniej niż 30 razy, odwiedzałem też stolice poszczególnych państw Unii, a także CEFTY (czyli dawnych krajów RWPG). Wiele spraw wyjaśnialiśmy z ambasadami krajów UE w Warszawie. Tu chodziło nie tylko o dopełnienie formalności czy kurtuazję, ale o rozwianie mitów na temat polskiego rolnictwa: że zrujnuje budżet Unii.