Tadeusz Mularski, 57-letni ogrodnik, mówi o sobie, że jest zwykłym chłopem spod Radomia. Ale jego narzędziem pracy nie są widły, tylko laptop, z którym się nie rozstaje. – Temperatura 29 stopni, pięć minut temu zakończyło się pakowanie pomidorów, właśnie trwa ich załadunek na tiry, które za trzy godziny wyruszą do Francji – mówi z zadowoleniem Mularski wodząc palcem po ekranie swojego komputera. Dzięki łączności satelitarnej zarządza swoim ogrodniczym biznesem nie ruszając się z domku w Karkonoszach, gdzie co roku spędza lato. Jego gospodarstwo to 2 tys. hektarów, na których uprawia cebulę i rzepak. Ale oczkiem w głowie i głównym źródłem dochodów są 33 hektary pod szkłem, gdzie rosną pomidory. Połowę swojej produkcji sprzedaje w Belgii i Francji, ledwie nadąża z realizacją rosnących zamówień.
Takich prężnych gospodarstw jest w Polsce więcej. Są niczym rodzynki w wielkim zakalcu, jakim jest nasze zacofane rolnictwo. Najwięcej ich jest w ogrodnictwie. Mimo że uprawy warzyw i owoców zajmują zaledwie 3,2 proc. użytków rolnych, przypada na nie 30 proc. eksportu całej branży rolno-spożywczej. Za granicę sprzedajemy głównie mrożonki, ale ze względu na dogodny klimat, położenie w centrum Europy i niższe koszty pracy niż na Zachodzie nasi rolnicy mają szanse konkurować z Holendrami i Hiszpanami na unijnym rynku owoców i warzyw świeżych.
Kapusta naciera
Kiedy prezydent Bush podczas wizyty na Wawelu spróbował polskich jabłek i truskawek, kazał je sobie co tydzień dostarczać do Białego Domu. Trudno sobie wyobrazić lepszą reklamę. Ich dostawca ubolewa, że tak świetnej promocji nie może wykorzystać: – Amerykanie w obawie o życie prezydenta zerwą kontrakt i Bush nie będzie już jadł moich truskawek – mówi plantator prosząc o nieujawnianie nazwiska.