W stołecznych teatrach mieliśmy w ostatnich sezonach mnóstwo nieudanych przedstawień, ale z pewnością jedną z najbardziej dotkliwych klęsk były „Biesy” w Powszechnym. Co się bowiem okazało? Że aktorzy nie potrafią grać Dostojewskiego, a publiczność nie potrafi słuchać. Jak pamiętam, śmiech na widowni rozlegał się w najmniej oczekiwanych miejscach. Chwilami można by pomyśleć, że to farsa, nie jeden z najbardziej mrocznych utworów, jakie zna literatura. Po prostu pewne treści w ogóle nie docierały do publiczności, która zdążyła się odzwyczaić od sztuki poruszającej głębokie kwestie moralne, inna rzecz, że aktorzy nie ułatwiali zadania, zachowując się chwilami, jakby występowali w telenoweli (choć ci akurat aktorzy nie brylują w serialach).
Zamiast biesów mamy bardzo małe diabełki. Nasza sztuka współczesna okazała się bezradna wobec zła, co być może jest również skutkiem aksjologicznego chaosu, w którym tkwimy po wyjściu z czarno-białej krainy o nazwie PRL. Kiedyś zło było na zewnątrz – źli byli komuniści, agenci, ubecy, za którymi zresztą stała potęga Związku Radzieckiego, a więc i ich demony były w jakimś sensie licencjonowane. Nawet małe draństwa dały się w prosty sposób wytłumaczyć – to system degeneruje i wypacza. Jednocześnie silna była wiara, że w lepszych czasach wszyscy będziemy lepsi.
Nieprzychylne przyjęcie wstrząsającej książki Tomasza Grossa „Sąsiedzi” nie wynikało li tylko z antysemickich resentymentów, jak pisali niektórzy komentatorzy. Niewykluczone, że była to przede wszystkim reakcja obronna, wynikająca z ogromnego zaskoczenia odkryciem strasznej prawdy – to my tacy też byliśmy? Przecież jedną z kanonicznych prawd wyniesionych z lekcji historii ojczystej było przekonanie, że na przestrzeni dziejów bywaliśmy tylko ofiarami, nigdy katami.