W prapoczątkach III RP na przełomie 1988 i 1989 r. tkwił lęk podstawowy – czy komuna odda władzę, a przynajmniej czy się nią podzieli. Jakoś podejrzanie łatwo to szło: Okrągły Stół zapowiadał przełom. Czy jednak PZPR dotrzyma obietnic, czy wojsko i służby MSW nie wyjdą nagle z koszar i pięknej bajki nie zamienią w dramat – zastanawialiśmy się w kolejkach i autobusach. Ileż było przestróg, nawet ze strony opozycyjnych legend, aby nie wycinać tzw. listy krajowej, z której do kontraktowego Sejmu mieli kandydować partyjni bonzowie. Janusz Reykowski, wówczas członek władz partyjnych, wprost stwierdził na łamach „Trybuny Ludu”, że ustroju nie zmienia się kartką wyborczą. Mieczysław F. Rakowski, ówczesny I sekretarz KC PZPR, zaś na łamach świeżo założonej „Gazety Wyborczej” wciąż wyrażał mgliste nadzieje: „...społeczeństwo w pewnym momencie może osiągnąć taki sposób zmęczenia, przy którym przestaje się interesować demokracją i chce już tylko spokoju, porządku, silnej władzy”.
Czy wywrócą szachownicę
Społeczeństwo się nie zmęczyło. Listę krajową wycięło w pień (ostał się tylko nieżyjący już Mikołaj Kozakiewicz) i żadnej kary za to nie było. Co prawda w KC szybko ułożono nową listę, aby utrzymać jednak przyjęty przy Okrągłym Stole parytet między stroną opozycyjną a władzą, ale wyborcy pokazali, co myślą o takim sposobie wchodzenia do parlamentu. Zaraz po pamiętnych czerwcowych wyborach radość ze zdobycia prawie wszystkich (bez jednego) możliwych foteli w parlamencie mieszała się z obawą, czy PZPR i jej sojusznicy taką porażkę przełkną, czy przypadkiem nie przewrócą nagle szachownicy i powiedzą, że nie tak sobie wyobrażali stabilizację.
Nic podobnego się nie stało, ale by nie drażnić jednak nadmiernie dotychczasowego hegemona, liderzy opozycji zrobili wszystko, aby prezydentem półwolnej Polski został generał Wojciech Jaruzelski.