Rekrutacyjna gorączka trwa. Emocji nie da się uniknąć, bo podsyca je niekoniecznie uzasadnione, ale bardzo powszechne przekonanie, że tylko dobry ogólniak daje szansę na dobre studia, a tylko dobre studia gwarantują dziś pracę. Tak więc w wielkich miastach młodzież startuje głównie do liceów (w Warszawie aż 80 proc. gimnazjalistów, w Poznaniu – ponad 60 proc.). Zaś marzeniem maturzystów jest dostać się na studia bezpłatne w renomowanej uczelni, bo utarło się, że one właśnie są prestiżowe i szansodajne, jeśli chodzi o przyszłe zatrudnienie.
Pozwolono absolwentom kandydować do wielu szkół równocześnie, ale przy systemie rekrutacji stale się majstruje. Tym bardziej że ubiegłoroczne doświadczenia na progu gimnazjum–liceum nie były budujące.
Wspomnienia z poligonu
15-letnie dzieciaki po raz pierwszy w historii powojennego szkolnictwa zostały poddane w 2002 r. jednolitym testom, których wyniki na równi z ocenami na świadectwach szkolnych decydowały o przyjęciu do tej, a nie innej szkoły. Na prowincji, gdzie wybór szkół z natury jest ograniczony, kłopotów na tym poligonie nie było. Przez wielkie miasta przetoczył się natomiast dwumiesięczny front: najpierw młodzież składała dokumenty wszędzie, gdzie się dało (rekordziści do 20 placówek), potem niewielka grupa prymusów święciła triumf, bo przyjęto ich wszędzie, a średniacy przeżywali klęskę (wcale zresztą jeszcze nieprzesądzoną), potem odbyła się dość histeryczna alokacja wojsk, a na koniec okazało się, że miejsc w szkołach i tak dla wszystkich starczy.
W tym roku wprowadzono więc zasadę, że wolno wstępnie zaproponować swoją kandydaturę najwyżej trzem szkołom i – w razie dostania się do wszystkich – błyskawicznie – w ciągu dwóch do czterech dni zależnie od miasta – podjąć ostateczną decyzję.