Solą demokracji jest debata publiczna. Ale niech to będzie dyskusja na argumenty. Można by zastawić wielki stół stosem tomów dokumentujących wrogą postawę Kościoła wobec kobiet. Część tych dzieł i rozpraw napisali autorzy katoliccy, wierzący i praktykujący. W tym sensie wypowiedź minister Magdaleny Środy (pełnomocnik ds. równego statusu mężczyzn i kobiet) nie jest rewelacją, tylko przypomnieniem sądów wielokrotnie wypowiadanych przez badaczy związków religii z przemocą wobec kobiet. Problem nie dotyczy wyłącznie katolicyzmu. W Sztokholmie w tym kontekście dyskutowano jeszcze goręcej o islamie.
Nikt przytomny nie będzie podważał generalnego wniosku płynącego z tych dyskusji: że mężczyźni w islamie i chrześcijaństwie manipulują obu religiami, naginając je do usprawiedliwienia swojej ginofobii. I taki był sens wypowiedzi Środy: „Katolicyzm nie wspiera bezpośrednio, ale też nie sprzeciwia się przemocy wobec kobiet. Istnieją jednak pośrednie związki, poprzez kulturę, która jest silnie oparta na religii”. I jest to po prostu prawda. Nie zmienia jej fakt, że Kościół posoborowy próbuje od kilku dziesięcioleci naprawiać złe skutki swej wielowiekowej mizoginii, a papieża Wojtyłę niektórzy nazywają katolickim feministą. Ale damskim bokserom nie chodzi o prawdę, tylko o upokorzenie prof. Środy. Nie mają argumentów, ale zawsze można ją obrzucić wyzwiskami lub pozwać do sądu o obrazę uczuć religijnych. I na tym dyskusję uciąć. Ale można też zażądać dymisji. To normalny chwyt opozycji w walce z rządem.
Kłopot ze sprawą Środy polega na tym, że można jej zarzucić nie obrazę uczuć religijnych, ale pomieszanie ról intelektualisty i urzędnika państwowego. Czy istnieje jakaś granica swobody wypowiedzi, której minister nie powinien przekraczać?