Pokazowe konferencje prasowe, niepoparte dowodami oskarżenia i tajemnicze sugestie o podejrzanych powiązaniach osób publicznych. Próby wprowadzenia represyjnych rozwiązań w kodeksach karnych, wytyczne dla prokuratorów, podważanie prawniczych autorytetów, ataki na sędziów i adwokatów. Charakterystyczna frazeologia z użyciem wojennej retoryki („front”, „układ”, „przewietrzanie”, „terapia szokowa”, „zajadła walka z mordercami, złodziejami i gwałcicielami” itp.). Wszystko to składało się na dorobek ministra Lecha Kaczyńskiego, który urzędował krótko, ale dało mu to potencjał, który doprowadził go w końcu do Pałacu Prezydenckiego. Co dla Ziobry jest wzorem wartym rozpatrzenia.
Późną wiosną 2000 r. Unia Wolności zrywa (wedle niektórych dużo za późno) koalicję z Akcją Wyborczą Solidarność. Bezpośrednią przyczyną było to, że premier mianował komisarza w warszawskiej gminie Centrum. Po zerwaniu w rządzie Jerzego Buzka powstaje kilka wakatów, m.in. fotel ministra sprawiedliwości zwalnia Hanna Suchocka. 12 czerwca 2000 r. urząd obejmuje Lech Kaczyński, były prezes NIK, a w tym czasie – pracownik naukowy. To dość nieoczekiwana nominacja, wszak tak nominat, jak i jego brat należeli przez minione trzy lata do najostrzejszych krytyków tego gabinetu. Okazuje się jednak, że teraz sam kandydat nie ma większych oporów. Anegdota głosi, że ofertę przyjął w 10 minut od jej otrzymania.
Jak zdradza Waldemar Kuczyński, jeden z doradców ówczesnego premiera, do pustego fotela były różne przymiarki, ale przy wyborze ostatecznego kandydata przeważył wzgląd na sondaże opinii publicznej. – Gdzieś od końca 1999 r. rząd zaczął tracić poparcie. W najbliższym otoczeniu premiera pojawiło się nastawienie, że koniecznie trzeba ten trend odwrócić – choćby przez nominacje kadrowe.