Archiwum Polityki

Wrzuć monetę

Dzięki Internetowi już wkrótce będziemy mogli tanio pożyczać sobie pieniądze. A ci, którzy mają nadmiar gotówki, zarobią więcej niż na lokatach. Wszystko to bez pośrednictwa banków. Brzmi pięknie. Ale czy się spełni?
JR/Polityka

Cała siła zamierzenia ma tkwić w komunikacyjnym i społecznym potencjale internetowej sieci. Skoro możemy wystawić na aukcji Allegro wygrzebany na strychu komiks z kapitanem Żbikiem i znajdą się na niego chętni, dlaczego w ten sam sposób nie zaoferować światu naszych finansowych potrzeb? A skoro w sieci jest nadreprezentacja osób zamożnych, może ktoś zechce te potrzeby spełnić (czyli określoną kwotę na ustalony czas pożyczyć)? Oczywiście nie za darmo, a na określony (niższy od bankowego) procent. Internetowy serwis skontaktuje ze sobą chętnych – biorcę i dawcę pieniędzy – oraz zorganizuje całą transakcję. Za to pobiera 1 proc. pożyczanej kwoty. Proste?

Na taki pomysł trzy lata temu wpadli założyciele brytyjskiego serwisu internetowego Zopa (www.zopa.com). Za Zopą stali ludzie od lat związani z branżą e-finansów – pomysłodawcy i założyciele pierwszego wirtualnego banku Egg (na jego sukcesie wzorowali się potem twórcy polskiego mBanku). Udało im się przyciągnąć potężnych inwestorów – fundusze, które wcześniej wyłożyły pieniądze na start m.in. eBay oraz wyszukiwarki Google. W marcu 2005 r. Zopa ruszyła, a w świat poszła informacja o rewolucji w świecie finansów. Oto ludzie – ludziom, a konkretniej internauci – internautom, pożyczają pieniądze, choć nie za darmo. To był rodzaj internetowej kasy oszczędnościowo-pożyczkowej. O tyle lepszej, że bez pośrednictwa instytucji finansowych, bez konieczności utrzymywania oddziałów i pensji bankierów-krwiopijców. Socjologowie natychmiast ochrzcili to zjawisko mianem social lending (pożyczek społecznościowych), a alterglobaliści zapiali z zachwytu.

Zopa obsługuje dziś 170 tys.

Polityka 1.2008 (2635) z dnia 05.01.2008; Rynek; s. 38
Reklama