Archiwum Polityki

Koniec romansu

[dla koneserów]

Dramatyczne dzieje trójkąta, czy raczej czworokąta, ponieważ Pan Bóg występuje jako czwarty partner. Podczas wojny w Londynie pisarz ma romans z żoną kolegi polityka i jest kontuzjowany w trakcie bombardowania; jego partnerka modli się, obiecując Bogu, że zerwie z kochankiem, byle tylko wrócił do zdrowia, co się staje. Opuszcza amanta, nie wyjaśniając mu powodu, co wprawia go w rozterkę; dowiaduje on się o prawdzie po niewczasie, gdy ona umiera porażona nieuleczalną chorobą. Jest to powieść Grahama Greene’a, szanowanego pisarza katolickiego, do którego twórczości jednak nie mogę się przekonać właśnie jako chrześcijanin. Bóg występuje u niego z reguły, podobnie jak tutaj, jako zawierający umowę z wierzącym „coś za coś” i potem, gdy nastąpiło spełnienie, jesteśmy zobowiązani do wykonania ślubu. Co jednak się dzieje, gdy Bóg nie wykonuje zakładu? Co mi przypomina moją sąsiadkę z dzieciństwa, która modliła się o powodzenie na loterii do swojego krucyfiksu, ale wyrzuciła go, gdy nie wygrała. Jest to nie religia, lecz zabobon, polegający na kuszeniu Boga i traktowaniu go jako partnera nieomalże handlowo-rozgrywkowego; Ewangelia zakazuje podobnego zadawania się z Panem Bogiem, który nie jest od tego, by nam załatwiał sprawunki, ale pisarze anglo-amerykańscy, jak Chesterton czy Newton, którzy opuścili protestantyzm i przeszli na katolicyzm, starają się przekonać rodaków, jakoby heretyków, że Bóg rzymski jest bardziej życiowo zastosowalny, niż to dzieje się w surowym anglikanizmie. Po tym zastrzeżeniu należy przyznać, że film, zresztą remake (była już wersja z Deborrah Kerr z 1954 r.), ma styl szlachetny, jakkolwiek monotonny; co prawda Ralph Fiennes zbyt dystansowny nie przekonuje jako namiętny kochanek, natomiast Julianne Moore jest przejmująca jako osóbka, która uważa, że należy zrujnować swoje szczęście, bo tak sobie wymyśliła: dla niej warto zobaczyć „Koniec romansu”.

Polityka 17.2000 (2242) z dnia 22.04.2000; Kultura; s. 52
Reklama