Rząd Jerzego Buzka zaproponował w ostatnich dniach pakiet projektów ustaw, wśród których na czołowym miejscu znajduje się koncepcja zliberalizowania kodeksu pracy, w większości zgodnie z postulatami pracodawców. Ma też zostać wprowadzone zróżnicowanie płacy minimalnej w zależności od regionu, gdyż koszty utrzymania nie są w całym kraju jednakowe (pojawiają się też żądania, aby samo pojęcie płacy minimalnej wykreślić z przepisów). Do końca marca projekty rządowe mają się znaleźć w parlamencie.
Wcześniej swoje propozycje przedstawiły Unia Wolności i Stronnictwo Konserwatywno-Ludowe. Jeszcze bardziej sprzyjają one przedsiębiorcom (patrz ramka). Spowodowało to znaczne ożywienie na starym froncie walki klas. Ostatnią jak dotychczas batalię sejmową na temat skrócenia czasu pracy (do 40 godzin tygodniowo od 2003 r.) wygrali związkowcy, ale zdenerwowani pracodawcy, wraz ze wspierającymi ich siłami politycznymi, ruszyli do kontrataku. Kodeks pracy za bardzo sprzyja pracobiorcom – powiadają. Związkowcy odpowiadają – kiedyś ośmiogodzinny dzień pracy też traktowany był przez pracodawców jak horror i demagogia, a w końcu się przyjął. Porozumienie przy takich emocjach wydaje się niemożliwe, chociaż pojawiają się tu i ówdzie słabe sygnały dobrej woli.
Pracodawcy uważają, że kodeks pracy musi być zliberalizowany i uelastyczniony, jak to ładnie nazywają. Powinien dawać im znacznie więcej swobody w relacjach z pracownikami, z ich zatrudnianiem, regulaminem płac itd. Twierdzą, że tylko wtedy będą mogli odpowiednio reagować na zmieniające się szybko wymagania rynku, że wówczas stworzą nowe miejsca pracy. Związki gwałtownie protestują. Działacze uważają, że postulaty przedsiębiorców zmierzają praktycznie do odejścia od zatrudnienia etatowego, a więc nie ma mowy o tworzeniu nowych, stabilnych miejsc pracy.