Elke, 54-letnia kosmetyczka spod Hamburga, wieczorami powtarza sobie: „Jestem niezwyciężona, jestem niezastąpiona”, a raz w miesiącu jedzie do Bielefeldu, gdzie w polu stoi indiański szałas. Tam w imieniu orła, kojota, niedźwiedzia i bizona siedzi po kilka godzin w ciemnościach wśród nagich ciał i dymiących gorących kamieni. Ale ten szałas to nie szałas, tylko źródło codziennej siły do walki ze stresem związanym z karierą i problemami osobistymi. Zanim Elke trafiła do źródła, jeździła dwa razy w miesiącu na śmiejącą się yogę, gdzie uczyła śmiać się do upadłego – i do parku miejskiego w Hamburgu, gdzie zdobywała siłę do walki konkurencyjnej, waląc w afrykańskie bębny.
Elke jest jedną z tych Niemek i Niemców, którzy rok w rok wydają 10 miliardów marek na wszelkiego rodzaju książki, płyty i kasety oraz seminaria, treningi motywacyjne i osobowościowe, zwane też treningami mentalnymi albo coaching. Cztery razy tyle wydają firmy.
Łap pan węża
Przed pójściem na seminarium nie uratuje człowieka nic. Gdy się jest bezrobotnym – wyśle pośredniak, gdy ma się pracę – wyśle pracodawca, a gdy się jest menedżerem, to ma się to jak w banku: chmary trenerów specjalizują się wyłącznie w personelu z górnych pięter, o którym jezuita, profesor filozofii oraz doradca przedsiębiorstw w jednej osobie Rupert Lay mówi, że nie zna biedniejszych ludzi stojących w obliczu Boga. Jak wykazują badania, ponad połowa niemieckich menedżerów pracuje więcej niż 60 godzin tygodniowo i z coraz większym trudem wytrzymuje presję zawodową. Akcjonariusze firm żądają tylko jednego: akcje muszą iść w górę. Gdy przestają – droga na bruk stoi otworem: w ten sposób wyrzucono szefa telefonii hiszpańskiej, poprzedniego szefa Compaq Computer i innych.