Zanim o tych wątpliwościach, najpierw zapewnienie: nigdy dość szacunku dla odwagi i artystycznego ryzyka. W naszym twórczym światku, gdzie niewychylanie się zyskało (niepostrzeżenie i bezrefleksyjnie) status normy, niewielu wybitnych byłoby stać na taki – niegołosłowny! – zapis, jak ten w dzienniku pracy nad „Wymazywaniem”. „Dziś coś się zaczyna wykluwać – może właśnie ta materia, ta niedramatyczna materia daje więcej szans na odłączenie się od pępowiny tego starego teatru, który uprawiam... Tego pogłębionego psychologią »magicznego realizmu«, który staje się już z wolna manierą”.
Ostatnia nietłumaczona powieść Thomasa Bernharda to oporne tworzywo widowiska. Właściwie bez fabuły. Tragiczna śmierć rodziców i brata każe bohaterowi, pisarzowi i wykładowcy, wrócić z Włoch do rodzinnego Wolfsegg w Austrii, skąd uciekł był niegdyś ku wolności. Pogrzeb, decyzje spadkowe, stare kąty – wszystko to ewokuje wspomnienia, te zaś prowadzą do przewartościowań, przeżuwania dawnych klęsk, kłamstw i kompromisów. Powieść pisana jest, jak wieść niesie, gorączkowym monologiem, niepodzielonym nawet na akapity. Wolno wierzyć, znając inne utwory pisarza, że ma siłę pocisku, że pełno w niej obsesji, wściekłych oskarżeń, bólu i męki.
Krystian Lupa umiejscawia ją w wyrazistym plastycznie uniwersum, we wnętrzach łączących harmonię z brzydotą codzienności, ład z nieładem. Przestrzeń Kindervilli, pustej i zakurzonej hali magazynującej zaśniedziałe wspomnienia, gdzie ludzkie sylwetki przyjmują rozmiary lalek, warta jest długiej kontemplacji. Takich obrazów jest więcej. Z akcją jest jednak gorzej: „apokryfy” haftowane na Bernhardowskiej narracji zdają się monotonne, amorficzne i wbrew pozorom dość ubogie, gdy idzie o wnętrza bohaterów.