Archiwum Polityki

Cztery pogrzeby bez wesela

Nie ma już koalicji Lewicy i Demokratów. Zrodziła się o kilka lat za późno, padła w ciągu kilku dni, a jej los przesądzono praktycznie w kilka godzin. Co teraz będzie z polską lewicą?

Wojciech Olejniczak szarpnął cugle, jak to sam ujął, Partię Demokratyczną wyrzucił, socjaldemokratów Borowskiego postawił pod ścianą i też sobie ostatecznie poszli, a z Unią Pracy podpisał jakiś mdły komunikat o dalszej współpracy, który znaczenia, podobnie jak sama partia, nie ma. Został mu SLD jako partia i jednopartyjny klub o nazwie Lewica. Z nowym logo.

Opowieści o rozpadzie tej koalicji są różne. Są dwie wersje skrajne. Jedna czysto personalna i do bólu pragmatyczna, co przydaje jej prawdopodobieństwa. Druga wyłącznie ideowa, że czas wreszcie na prawdziwą lewicę, mówiącą własnym głosem, bez kompromisów z liberałami.

Wedle wersji skrajnej, personalnej, wszystko zaczęło się od aspiracji jednego eurodeputowanego, który poczuł się zagrożony utratą mandatu w przyszłorocznych wyborach. Otóż Andrzej Szejna z SLD ma tego pecha, że posłuje do Parlamentu Europejskiego z okręgu świętokrzysko-małopolskiego, skąd również posłuje Janusz Onyszkiewicz z PD. Przedstawiciel Sojuszu zapewne rywalizację by przegrał, zaczął więc przyspieszać akcję rozbijania koalicji, która swoich wrogów miała od początku. W każdym razie wyspecjalizował się w medialnych występach, że liczy się tylko SLD, a Partia Demokratyczna już praktycznie nie istnieje i jest obciążeniem. Pod każdym względem, gdyż nawet do międzynarodówki socjalistycznej w PE nie należy.

Nie przeceniając znaczenia obrony przez Szejnę mandatu świętokrzysko-małopolskiego, trzeba przyznać, że wczuł się on w panujące w SLD klimaty. Sojusz miał poczucie męczeństwa za LiD, a szczególnie za obecność w nim demokratów. Było zapotrzebowanie na mit, że samodzielny start w wyborach dałby większe efekty i czystość ideową, pozwalającą na przygarnianie innych środowisk lewicy i odbudowę potęgi.

Lech Nikolski, autor ciekawego opracowania „Lewica i Demokraci w wyborach parlamentarnych 2007”, w którym dowodzi, że nawet przy plebiscytarnym charakterze tamtych wyborów zawiązanie koalicji było jednak opłacalne, przyznaje, że podniecenie w szeregach wywoływało samo rozpowszechnienie informacji, że gdyby SLD startował samodzielnie, to miałby 44 mandaty, a więc więcej, niż ma w ramach LiD.

Polityka 18.2008 (2652) z dnia 03.05.2008; Kraj; s. 20
Reklama