Wiadomo od dawna, że kiedy na koncie zaczyna brakować pieniędzy, a praca staje się czymś, co można utracić lub już się utraciło, Amerykanie szukają pocieszenia w świecie, który oferuje kalifornijska fabryki fikcji. Dzisiaj jest podobnie, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Sukcesy „Quantum of Solace”, najnowszej wersji Bonda, czy „Zmierzchu”, romantycznej opowieści o wampirach, entuzjastycznie przyjętej przez młodych widzów – filmów, które podczas pierwszego po premierze weekendu zgarnęły ponad 70 mln dol. każdy – zdają się potwierdzać, że Hollywood daje sobie świetnie radę z obecnym kryzysem.
W rzeczywistości producenci filmowi mają wiele powodów do obaw. Chodzi oczywiście o pieniądze, a przede wszystkim o kłopoty wynikające z raptownego zakończenia obiecującego romansu między Hollywood a Wall Street. Rozpoczął się on w 2004 r., kiedy czołowe amerykańskie banki inwestycyjne, jak Merrill Lynch, JP Morgan, Goldman Brothers czy Lehman Brothers, oraz europejskie instytucje finansowe, jak Deutsche Bank czy Societe Generale, znalazły się w posiadaniu nadwyżek gotówki, które trzeba było gdzieś ulokować. Wybór padł na Hollywood, mimo że wcześniejsze związki między światem wielkiej finansjery i filmowym nie wyglądały zachęcająco, o czym przekonał się już w czasach filmu niemego znany wydawca William Randolph Hearst, a nieco później inny potentat finansowy Howard Hughes. Obaj utopili w Hollywood duże pieniądze.
O ile jednak wcześniejsze zainteresowanie filmem amerykańskich milionerów wynikało głównie z zauroczenia gwiazdami srebrnego ekranu, potentatom z Wall Street chodziło wyłącznie o biznes. W zamian za dostarczenie kapitału studia filmowe zgodziły się na oddanie części udziałów w filmie i dzielenie się zyskiem. Firma Merrill Lynch zainwestowała m.