Szczęśliwym zbiegiem okoliczności pierwsze dni polskiej złotej jesieni spędziłem w towarzystwie pochodzącej z rumuńskiego Banatu niemieckiej pisarki Herty Müller. Dobrze znana w Polsce autorka „Nizin” okazała się osobą niezwykle przystępną. Jej rumuńskie doświadczenia od razu dały o sobie znać. Polak i Niemka z Rumunii się dogadają, wszak obydwoje wywodzą się z kultur poślednich – tym bardziej poślednich, im głośniej sławiących swoją wielkość. Herta Müller, mikra osoba o charakterystycznej urodzie rasowej czarownicy, raczyła mnie fantastycznymi anegdotami o wielkich kultury rumuńskiej. Zwłaszcza o Emilu Cioranie, z którym się przyjaźniła. Cioran, urodzony w środku Transylwanii, geniusz filozoficznej aforystyki pisanej w języku francuskim. Müller, doskonała prozaiczka pisząca po niemiecku, dla której rumuński jest językiem nabytym w szkole. On, filozof uciekający całe życie od przekleństwa Rumunii, „krainy nudy i bezsenności”. „Nigdy tam nie wracaj” – tak Cioran radził Müller.
On, zatwardziały sceptyk wadzący się z Bogiem, do końca życia nie mógł się pogodzić z faszystowską, przedwojenną sympatią, jaką żywił dla Żelaznej Gwardii. Ona, jak sama o sobie mówi, nie była nigdy właściwie u siebie, zawsze obca, tak w Rumunii jak i w Niemczech. Emigracja i wypędzenie rumuńskiej Szwabki spod Słońca Karpat, jak pięknie opiewano Ceausescu, dla Polaka może się wydawać tematem mało pasjonującym, nawet jeżeli trauma wypędzenia jest obecna właściwie we wszystkich jej książkach. Z perspektywy jakiejś obłędnej polityki kulturalnej może to nawet wyglądać na dziejową sprawiedliwość, wymierzoną przez fanatycznego oprawcę, ale zawsze to lepsze niż grzech zaniechania.