Gdyby pan Wacek 30 lat temu nie zamieszkał w swoim kiosku, to kto wie, jak daleko zaszedłby w życiu. Gadane ma jak profesor, żarty jak Pazura. A z prezencją to – jak sam mówi – ma to szczęście, że ludzie tylko ręce oglądają. I bach salwa śmiechu, bo pan Wacek wie, że śmiech to zdrowie. A w kiosku to zdrowie i jeszcze pieniądze. – Klient rozśmieszony trzyma się za brzuch, a nie za portfel – rzuca jedną ze swoich kioskowych mądrości. W kwestii sięgania klientom do portfela opowiada, jak to raz sprzedał łysemu grzebień. – I wie pan co – ciągnie – żona go przysłała z powrotem z pretensjami. Tu przerwa na dawkowanie napięcia. – I ja go, proszę pana, do tej żony odesłałem z szamponem – mówi. A człowiek mu wierzy, bo chce. W kwestii żartów to pan Wacek potrafi fechtować tak, że i siebie nie oszczędza. – Pan wie, gdzie teraz najłatwiej znaleźć kiosk? – pyta znienacka – na Syberii. I w śmiech, bo Syberia to nazwa wsi, koło której Ruch składuje zamykane kioski. – Pana to śmieszy? – pytam, zanim pomyślę. I wtedy pan Wacek przypomina sobie, że musi porządek w papierosach zrobić. Za zdjęcie też dziękuje. Żarty się skończyły.
Koncept
Na Syberię, nawet tę pod Łodzią, jedzie się kawałek. Na miejscu rzędy kiosków w szczerym, zaśnieżonym akurat polu – jak to na Syberii. Sądząc po śladach zwiedzających, właściciel mógłby zarabiać na biletach. To, czego nie zdewastował upływ czasu i uliczni wandale, dokończyli zwiedzający na dziko. Całość wygląda jak scenografia do jakiegoś dystopijnego serialu. Wybebeszone szuflady, połamane stojaki na gazety, rozprute podręczne kasetki. Gdzieniegdzie ślady ginącej kioskowej cywilizacji.