Polski parlament bardzo długo nie miał stałego adresu, pracował pod gołym niebem i po zamkach. Sejm walny zbierał się m.in. w Piotrkowie, później regularnie w Warszawie, Grodnie, Toruniu i szeregu innych miejsc. Na przykład za czasu Jagiellonów jakoś szczególnie upodobano sobie Parczew leżący na granicy Korony i Wielkiego Księstwa Litewskiego. Po odzyskaniu niepodległości postanowiono zerwać z tradycją nomadycznego sejmowania, jednak boleśnie zderzono się z warszawską rzeczywistością.
W mieście – przez sto lat z okładem – prowincjonalnym, dodatkowo ściśniętym gorsetem umocnień twierdzy, brakowało gmachów wystarczająco reprezentacyjnych i pojemnych. Stolica za Rosjan, inaczej niż Lwów pod Austriakami, nie doczekała się żadnego ośrodka lokalnej władzy ustawodawczej.
Zamek Królewski był zdewastowany, myślano o Politechnice, ostatecznie zdecydowano się na grupę budynków po Aleksandryjsko-Maryjskim Instytucie Wychowania Panien, na wskroś rosyjskiej szkoły średniej, zajmującej się wpajaniem dziewczynkom z dobrych domów reguł carskiego imperium. Placówka przy ulicy Wiejskiej stała opuszczona, grono nauczycielskie i uczennice wyjechały w 1915 r. na Wschód w ramach gigantycznej ewakuacji rosyjskich instytucji.
Sejm zainstalował się w szkolnej sali jadalnej, w okresie działalności szkoły ozdobionej wielkimi portretami rodziny carskiej. Pomieszczeniu długim, wąskim i z akustyką absolutnie beznadziejną. Siedzący z tyłu nie słyszeli tych z przodu i na odwrót, Ignacy Daszyński miał narzekać, że łatwo o pomyłkę w głosowaniu, posłowie mogliby podnieść rękę np. za wyrokiem śmierci na siebie, nie wiedząc, co właściwie robią. Na żeliwną galeryjkę, też szkolny ostaniec, przestano wpuszczać publiczność, gdy okazało się, że konstrukcja nie była przystosowana do dużych obciążeń.
Duch antycznego amfiteatru
W tych prowizorycznych okolicznościach odbyto ponad 300 posiedzeń, toczono zajadłe spory, choćby w obliczu bolszewickiej nawałnicy, ukształtowano porządek prawny nowego państwa, Józefowi Piłsudskiemu powierzono urząd naczelnika i mocowano się z nim o zakres jego uprawnień, uchwalono dwie konstytucje, małą i marcową. Zaaranżowany wtedy układ prezydium – marszałka górującego nad mównicą i ławami po bokach – przeniesiono do Sali Posiedzeń, którą znamy obecnie.
Do głównego gmachu byłej szkoły dokleił ją Kazimierz Skórewicz, w długiej karierze m.in. architekt miejski w Baku, dziś stolicy Azerbejdżanu. Łatwo dostrzec wschodnie inspiracje, bo z zewnątrz sala ze spiczastym zwieńczeniem kopuły wygląda jak wschodni namiot (powiewająca nad nią flaga wymieniana jest co dwa tygodnie). Skórewicz, jego dziełem jest m.in. dworek Milusin w Sulejówku, salę projektował w 1925 r., zainaugurowano ją trzy lata później obradami drugiej kadencji Sejmu. Nie obyło się bez skandalu. Policja z karabinami w rękach, przy bierności straży marszałkowskiej, wyrzuciła komunistycznych posłów przerywających przemawiającemu Piłsudskiemu.
Wnętrze utrzymano w duchu antycznego amfiteatru. Przedwojenne prezydium, wyższe niż obecnie, ozdobione było herbami miast wojewódzkich. Za plecami marszałka przebito trzy przejścia bezpośrednio do hallu dawnej szkoły (teraz są dwa, przechodzi się nimi do niewielkich tzw. ciemnych gabinetów dla marszałka i rządu). No i przede wszystkim miało być kolorowo, posłowie mieli patrzeć na wielkie malowidło.
Ogłoszony w 1929 r. konkurs wygrali ex aequo wileński malarz Ludomir Sleńdziński i krakowski Józef Mehoffer. Pierwszy zaproponował klasyczną scenę obrad rzymskiego senatu. Drugi przedstawił secesyjny pejzaż rewiowy, z korowodem, nagimi kobietami i alegorią Polonii. Projekty nie wzbudziły zachwytu. Jeden z krytyków uznał prace za „nader żałosne”. Inny tak podsumował charakter zgłoszeń: „coś niecoś z mitologii greckiej, trochę nadętego klasycyzmu w szatkach jakby z blachy zrobionych. Szlachcic, kmiotek, żołnierzyk, no i nieodłącznie przy takich okazjach dziewczyna z sierpem albo snopkiem jakiegoś zboża”.
Kolejna wojna światowa nie oszczędziła parlamentu. Sala plenarna spłonęła po upadku bomby już we wrześniu 1939 r., poza jednym do 1945 r. nie przetrwały budynki szkolne. Zachował się, i to w zaskakująco dobrym stanie, z oryginalnymi klamkami i zawiasami w drzwiach, tzw. Stary Dom Poselski, zbudowany krótko przed wybuchem wojny na hotel dla posłów, zresztą z zachowanych zdjęć wynika, że pomieszczenia były tak ascetycznie wyposażone – metalowe łóżko, szafka, prosty stół – że bardziej przypominały cele klasztorne. Ekspresowa odbudowa – Sejm zebrał się ponownie już w 1947 r., gmachy oficjalnie otwierano 22 lipca 1952 r. – przypadła Bohdanowi Pniewskiemu. To jemu zawdzięczamy scenografię widoczną codziennie w programach informacyjnych.
Ten wybitny przedstawiciel modernizmu lubił pracować dla władzy, zajmował się m.in. przebudową na potrzeby Ministerstwa Spraw Zagranicznych pałacu Brühla. W latach 30. zostały ze wspaniałej rezydencji głównie mury i elewacja, Pniewski miał to przerobić na biura. Już wtedy zastosował wiele rozwiązań wykorzystanych później w Sejmie, np. podobny sposób doświetlania korytarzy, kamienne układy na posadzkach, kształt elewacji. Zaprojektował m.in. przylegający do pałacu reprezentacyjny pawilon, z mieszkalnym parterem dla ministra, wtedy Józefa Becka. Wiele do powiedzenia miała tu żona szefa dyplomacji, ale gdyby tamten obiekt przystawić do obecnego kompleksu sejmowego, to niespecjalnie by się wyróżniał.
Stanisław Schimitzek, ówczesny dyrektor administracyjny MSZ, zanotował, że wiele osób niesłusznie uznawało budynek (cytat za komitetem odbudowy pałacu Saskiego – ten Brühla był jego przyległością) za profanację, połączenie nowoczesnej architektury, przezywanej złośliwie „abisyńską”, z barokowym zabytkiem. A o samym Pniewskim pisał tak: „jego pewną manierą było częste podkreślanie, że jest tylko murarzem, a w prywatnych rozmowach zwierzał się ze swego marzenia »przejścia do historii«”. Pniewski był także współautorem niezrealizowanego pomysłu nowej wielkiej dzielnicy państwowej, położonej na Polu Mokotowskim, na terenie dawnego lotniska i toru wyścigów konnych. Jej częścią miała być dzielnica sejmowa, dająca wreszcie parlamentowi siedzibę stałą, odpowiednią do jego potrzeb i mocarstwowych aspiracji ówczesnej władzy.
Plan Pniewskiego dla obiektów przy Wiejskiej przewidywał, że będzie to grupa połączonych ze sobą pawilonów, z prześwitami pod i między budynkami, aby zachować perspektywę na park na skarpie wiślanej i by można było swobodnie wśród nich spacerować. Do całkiem niedawna teren sejmowy pozostawał otwarty dla osób z zewnątrz, a ograniczenia, zmieniające obszar sejmowy w fortecę, są m.in. inicjatywą marszałka Sejmu właśnie zakończonej kadencji. Pniewski wymyślił, że elewację jego pawilonów pokryje wapień z zamkniętego kamieniołomu w Jurze KrakowskoCzęstochowskiej; specjalnie uruchomiono go ponownie. Elewacja wciąż zachowuje biel, choć nie była czyszczona.
Założenie miało tworzyć wrażenie znane z weneckiego placu św. Marka – kopułę kościoła zastępowała kopuła nad Salą Posiedzeń. Pomysł wprowadzono w życie w części, głównie dlatego że zbierający się dwa razy w roku jednoizbowy parlament Polski Ludowej nie potrzebował wiele przestrzeni. Nie powstał plac, może i dobrze, bo trzeba by zburzyć ostatni budynek poszkolny; obradują w nim sejmowe komisje. Nie splantowano terenu, nie ma wieży mieszczącej archiwum. Nie wdrożono też idei tym razem socjalistycznej dzielnicy rządowej, ciągnącej się od KC partii do parlamentu. Przez to obecne frontowe wejście od północy nie wygląda okazale, za to świetnie znana perspektywa od ulicy Wiejskiej, czyli od zachodu, to wejście trochę od zaplecza.
Orły i herby
W telewizji nie widać, że dystans od drzwi frontowych do Sali Posiedzeń nie jest długi. Podobnie niespecjalnie rozległy jest główny hall, z charakterystycznymi schodami i balustradą w kształcie węży, mających symbolizować mądrość i roztropność. Właśnie wszelki detal, zwłaszcza kraty, balustrady i kamienne wykończenia, klatki schodowe oraz gra świateł, sprawia, że parlament – mimo dziwacznego, nieintuicyjnego rozkładu – prezentuje się miejscami bardzo elegancko i lekko. Choć nie wszystko się udało. Salę Kolumnową – w zamyśle Pniewskiego służącą za ciąg komunikacyjny i miejsce niezobowiązujących spotkań – zastawiono stołami z lat 90. Pniewski zakładał, że ściany będą zasłonięte kolorowymi gobelinami, miały być jeszcze trzy kolorowe plafony na suficie. Raczej się szybko nie zmaterializują, tak samo jak pewnie jeszcze przez wiele kadencji w oknach Sali Kolumnowej będą wisiały poszarzające ją upiorne firany.
Stałość detalu wychodzi tu czasem na dobre. Jakimś cudem i wojnę, i PRL przetrzymał fryz na zewnętrznej ścianie Sali Posiedzeń. Utrzymany w poetyce mieszanki art déco i stylu zakopiańskiego składa się z 18 kompozycji, to m.in. walka lewicy z prawicą, lotnictwo, orka, marynarka, handel, rzemiosło, ale jest tam – i przewisiał cały PRL, przez wiele lat ukryty za wyciętym niedawno kasztanem – Piłsudski w otoczeniu legionistów. Z drugiej strony w 2016 r., przy większości sejmowej dekomunizującej co się da, na zewnętrznej ścianie korytarza marszałkowskiego zawisły kamienne płaskorzeźby przedstawiające architekturę, rzeźbę, malarstwo i muzykę. To niezrealizowany wcześniej projekt z lat 50. i najnowszy socrealizm w Warszawie.
Samą Salę Posiedzeń podniesiono z ruin mniej więcej w przedwojennym kształcie. Wykorzystano to, że przetrwały jej mury, kolumny, ściana za prezydium, kolebkowe sklepienia kuluarów i dokładne plany. Z dębiny na nowo wykonano wszystkie elementy drewniane. Na froncie prezydium przysiadły orły, na ich piersiach wyryto herby miast, także z Ziem Odzyskanych. Poniżej Aleksander Żurakowski, który ozdabiał prezydium także przed wojną, zainstalował postaci symbolizujące rozmaite zawody. Jakoś wypada, że kamerzyści i fotografowie tak z reguły kadrują przemawiających na trybunie, że razem z nimi łapie się jegomość w fartuchu i z wielkim młotem, to prawdopodobnie reprezentant hutnictwa, kawałeczek dalej towarzyszy mu m.in. rybak.
Układ siedzeń jest mniej więcej taki jak przed wojną, choć liczba posłów się zmieniała, w latach 30. zmniejszono ją z 444 do 208 (ławy stały do połowy sali, pustą przestrzeń zastawiano choćby wielkimi palmami w donicach). Z kolei w Polsce Ludowej był okres, gdy liczba posłów była proporcjonalna do liczby obywateli. Fotele nie uchodzą za wygodne, posłowie narzekają też na przeciągi, wieje, gdy otwierane są drzwi do kuluarów. Już od lat 70. zainstalowany jest elektroniczny system głosowania, serwerownię umiejscowiono pod posłami. Postęp techniczny wyłączył z użycia niewielkie przejście wybudowane pod mównicą. Korzystały z niego stenografistki. Dziś posiedzenia się nagrywa, a ręcznie zapisywane są tylko odgłosy z sali, aby w stenogramie – o ile to możliwe z nazwiskami posłów – zaznaczyć krzyki, śmiechy, brawa i dodatkowe uwagi.
Trzy czytelnie
Sejm długo nie miał szczęścia do akustyki, mimo że kamienia na ścianach (belgijskiego marmuru) położono mniej niż przed wojną, ratowano się w latach 70. przekonfigurowaniem sufitu Sali Posiedzeń. Nadal brakuje żywych kolorów, choć za PRL było jeszcze gorzej, fotele obite były tkaniną w kolejowym odcieniu brązu. Zamiast jakiegoś żwawego malowidła rozciągnięto zielonkawą tkaninę, tyle dostojną, co usypiającą, i pionowy pas barw narodowych z godłem oraz bukietami sztucznych kwiatów po bokach prezydium.
Długo tułaczem był Senat. Po przebudowie autorstwa Skórewicza wylądował w przedzielonej ścianą szkolnej jadalni. Po przywróceniu izby wyższej w 1989 r. chwilę obradował w Sali Posiedzeń Sejmu, później przez półtora roku w Sali Kolumnowej, by wreszcie osiąść w niewielkim budynku mieszczącym wcześniej bibliotekę. Główna sala Senatu powstała z połączenia trzech czytelni. Gdyby nie kurtyna, senatorowie widzieliby zieleń parku na skarpie. Okna są jednak zasłonięte, bo przy sztucznym świetle łatwiej pracować kamerom telewizyjnym. Na raptem 220 m kw. upakowano miejsca dla setki senatorów, prezydium izby, krzesła dla publiczności, loże dla rządu i prezydenta, który jest w Senacie rzadkim gościem. Musi pofatygować się tam przynajmniej raz, by otworzyć pierwsze posiedzenie po wyborach.
Wyniki tych ostatnich, po których sejmowa opozycja zdobyła większość w Senacie, nie przyspieszą rozwiązania senackich problemów lokalowych. Senat przy Wiejskiej funkcjonuje na prawach gościa, gmachy należą do Sejmu, którego władze z łatwością mogą utrudniać działalność izby wyższej, wystarczy, że będzie kłopot ze znalezieniem wolnych pomieszczeń na posiedzenia senackich komisji. W minionej kadencji snuto plany o przeniesieniu Senatu do pałacu Saskiego, o ile udałoby się go odbudować. Plany budowy i przeprowadzki ulegają właśnie rewizji, co pewnie skaże senatorów na dalsze obrady w byłej czytelni.
Jędrzej Winiecki, fotografie Leszek Zych
***
Autorzy dziękują za pomoc pracownikom Wszechnicy Sejmowej i Centrum Informacyjnego Sejmu.