Historia pokazuje, że przy współistnieniu takich czynników, jak dostęp do brakujących gdzie indziej dóbr, możliwość ich w miarę bezproblemowego transferu, a przede wszystkim nadzieja na godziwy zysk – ideologia, narodowość czy żelazna kurtyna nie odgrywały większego znaczenia. W systemie naczyń połączonych zawsze nastąpi przepływ przy różnicy poziomów i najmniejszej nawet szczelinie.
Różnica poziomów była między powojenną „ludową” Polską a Zachodem oczywista, to stamtąd przecież pochodziły najważniejsze obiekty pożądania obywateli PRL, praktycznie od początku do końca jej istnienia: artykuły przemysłowe (od gumy do żucia po samochody), dewizy i złoto. Przepływ umożliwiał zaś odpowiedni dokument, ułatwiający przekraczanie granicy.
Tutaj obywatele Zachodu (ale też wielu krajów tzw. Trzeciego Świata) mieli już od lat 50. XX w. przewagę nad mieszkańcami bloku wschodniego, dla których paszport pozostawał często wyłącznie przedmiotem marzeń. Dysponowanie zachodnim dokumentem nie musiało być jednoznaczne z zachodnią narodowością i w polskich raportach o przestępstwach celno-dewizowych pojawiają się – zwłaszcza po 1956 r., kiedy umożliwiono polonusom bezpieczne wizyty w kraju – liczni Polacy z brytyjskim czy francuskim obywatelstwem. W odróżnieniu od rodowitych zachodnich Europejczyków dysponowali odpowiednią wiedzą i kontaktami. Nic też dziwnego, że czasami rozwijali działalność na niemałą skalę.
W lutym 1976 r. Wydział Paszportów MSW donosił o Polaku, obywatelu francuskim, głównym dostawcy walut dla olsztyńskich cinkciarzy, który „za uzyskane kwoty skupuje wyroby ze złota i kryształy, które wywozi do Francji”. Przy zatrzymanym w marcu 1969 r. w pociągu z Berlina innym polskim emigrancie, również z francuskim paszportem, znaleziono m.in. 1473 złote monety i po 2 tys. dol. USA i kanadyjskich. Rewizja przeprowadzona u rodziny dała równie imponujące wyniki: ok. 600 złotych monet, kilkanaście tysięcy dolarów, 311 płaszczy z ortalionu, spore ilości misia i rypsu. Polscy rzemieślnicy byli w stanie zagospodarować każde ilości tych poszukiwanych materiałów, nic też dziwnego, że na Zachodzie rozwijano oryginalne sposoby ich przesłania do PRL. Np. działające głównie w Wielkiej Brytanii firmy (jak np. londyński Polex założony przez Stanisława Klocka) wykorzystywały po 1956 r. specjalne uprawnienia repatriantów z Zachodu, zwalniające ich z opłat celnych za wwożone do PRL mienie. Jako takie przywozili więc do kraju dosłownie tony kosmetyków, pieprzu, polietylenu, sztucznej skóry, misia czy ortalionu.
Polscy emigranci stanowili jednak tylko część mieszkańców Zachodu, wykorzystujących możliwość przekraczania żelaznej kurtyny dla – niekoniecznie legalnych – celów handlowych. Nie brakowało wśród nich zarówno dyplomatów, jak i sportowców, kupców, marynarzy czy zwykłych turystów. Ci ostatni zachowywali się, zwłaszcza w latach 60., podobnie jak parający się handlem turystycznym Polacy. „Przed moimi oczami kłębił się i falował tłum ludzi – opisywał w 1968 r. katowicki dworzec dziennikarz „Kierunków”. – Ci – stamtąd siedzieli spokojnie pod ścianami; ci – nasi, nerwowo przebierali, mięli w rekach koszulki polo, sweterki, (...) non-irony. Sprzedający – Węgrzy, Czesi, Jugosłowianie, Austriacy – znakomicie byli poinformowani w aktualnych cenach. (...) Później znajomi wyjaśnili mi, że jest to widok raczej normalny. Ponieważ w Katowicach koncentrują się trasy przyjazdowe »z Zachodu« (turyści zagraniczni stąd najczęściej rozpoczynają zaplanowane uprzednio wycieczki po Polsce), tutaj z przyjściem każdego pociągu, rozpoczyna się targ. (...) Szybko sprzedać, szybko pozbyć się towaru, szybko zarobić i ruszyć w Polskę. (...) Przyjeżdżając zostali dokładnie poinformowani przez znajomych, że właśnie tutaj mieści się giełda. Aby na nią dotrzeć, nie musieli nawet opuszczać budynku dworca”.
O ile już w latach 70. zdecydowana większość Austriaków, Niemców czy Włochów przywoziła do Polski po prostu dewizy, wymieniając je na czarnym rynku, o tyle Jugosłowianie zajmowali się tradycyjnym handlem aż do końca lat 80. Chociaż specjalizowali się w przemycie złotych monet z Austrii czy Włoch, nie zaniedbywali żadnej okazji do zarobku. Część przywoziła do Polski towar, np. kupione w Wiedniu tanie zegarki elektroniczne, inni wwozili dewizy, wywożąc natomiast srebro, w Polsce wielokrotnie tańsze niż na Zachodzie, waluty socjalistyczne, korzystnie wymieniane później np. w Wiedniu, czy wyroby przemysłowe. Np. najdroższy garnitur, kosztujący w połowie lat 80. w Katowicach 20 dol., w Zagrzebiu czy Belgradzie sprzedawano za 100! Nic też dziwnego, że w zakładach Bytom szacowano w 1986 r., że jedną czwartą krajowego obrotu zawdzięczają cudzoziemcom.
Większość zachodnich turystów indywidualnych odwiedzających PRL zajmowała się handlem okazjonalnie, nie tworząc profesjonalnych sieci. Inaczej postępowali cudzoziemcy z racji zawodu lub kontaktów rodzinnych często odwiedzający Polskę. Bez grupy zaufanych kontrahentów przedstawiciel francuskiego oddziału General Electric Jean Theophile Girardot nie mógłby w ciągu kilku lat (1968–70) sprzedać w Polsce ok. 35 kg złota w sztabkach i 7 tys. złotych monet dziesięciorublowych (wywiózł zaś 170 tys. dol.). Również w końcu lat 60. włoscy kierowcy ciężarówek mieli stałych odbiorców szmuglowanych przez siebie kamieni syntetycznych, wykorzystywanych przez jubilerów, i tysięcy metrów ortalionu, z których szyto płaszcze, odzieżowy hit dekady.
Grupą zajmującą się przez cały okres powojenny zarówno handlem, jak i obrotem dewizowym byli zagraniczni marynarze, i chociaż to polską marynarkę nazywano handlującą, a nie handlową, załogi innych bander również nie pozostawały daleko w tyle. Pionierami byli zawijający do polskich portów już w 1945 r. Finowie i Szwedzi. Od połowy lat 50. w raportach MO i SB z miast portowych była już specjalna rubryka „Styk marynarzy floty kapitalistycznej z ludnością wybrzeża”. Trzeba przyznać, że był to styk szeroki – już w 1955 r. każdego miesiąca zawijało do Trójmiasta 7–8 tys., a do Szczecina ok. 3 tys. zachodnich marynarzy. W odróżnieniu od radzieckich czy wschodnioniemieckich portów, w polskich cieszyli się dużą swobodą i mogli bez większych przeszkód kontaktować się z mieszkańcami. Najłatwiej przychodziło to członkom załóg zachodnioniemieckich, których część albo sama pochodziła z tych stron, albo miała tu nadal rodziny i znajomych. Ścisłe kontakty z mieszkańcami (częściej mieszkankami) polskich miast portowych nawiązywali więc marynarze wszelkich możliwych narodowości, pływający pod banderami amerykańską, szwedzką, niemiecką, grecką, panamską czy liberyjską.
Przez cały okres powojenny handlowali walutą, złotem i towarami. Jako że przemyt złota był związany ze sporymi inwestycjami i ryzykiem, większość handlujących marynarzy ograniczała się do tradycyjnego obrotu. Zysk mieli zapewniony, gdyż dzięki stałym kontaktom z Polakami byli zorientowani zarówno w aktualnych cenach, jak i zmieniającym się zapotrzebowaniu. Hitami lat 50. były sztuczna biżuteria i artykuły kosmetyczne, na przełomie lat 50. i 60. nadszedł czas na ręczne zegarki, a pod koniec epoki Gomułki syntetyczne kamienie ozdobne i tekstylia, zwłaszcza wspomniane płaszcze ortalionowe. Na początku dekady lat 70. zaczął się masowy obrót zegarkami elektronicznymi i kalkulatorami. Niemałą część towarów szmuglowanych na polski rynek – od złota po peruki i gumę do żucia – dostarczały wyspecjalizowane firmy z Hamburga, Antwerpii czy Rotterdamu, prowadzone często przez – doskonale zorientowanych – emigrantów z Polski.
Marynarze, kierowcy, kupcy czy zwykli turyści zajmujący się nielegalnym handlem czy wymianą musieli liczyć się z ryzykiem, nieprzyjemnościami, w najgorszym wypadku aresztowaniem.
Takich trosk pozbawiona była tylko jedna grupa zawodowa – chronieni immunitetem dyplomaci. Praktycznie od chwili zakończenia wojny do końca lat 80. powtarzają się milicyjne doniesienia o dyplomatach obracających złotem i dewizami. Nie było tu jakiejś specjalnej terytorialnej reguły, gdyż szmuglowali i handlowali pracownicy przedstawicielstw zarówno Włoch i Finlandii, jak i Iranu oraz Argentyny. Z jednej strony zagraniczne przedstawicielstwa do końca lat 80. korzystały z różnicy między kursem oficjalnym a czarnorynkowym, pokrywając znaczną część swoich kosztów nielegalną sprzedażą waluty. W końcu lat 70. szacowano, że w wielu ambasadach i ekspozyturach zagranicznych firm legalnie wymieniane środki nie pokrywały nawet kosztów pracy polskich pracowników. Tą drogą miało corocznie trafiać na warszawski czarny rynek co najmniej 5 mln dol. (polskie ambasady identycznie wspomagały nielegalne giełdy dewizowe w Afryce czy Azji).
Z drugiej strony rezydujący w Warszawie dyplomaci, korzystając z immunitetu i zwolnienia od kontroli granicznych, brali udział w czarnorynkowych operacjach na własny rachunek. Nie były to wypadki sporadyczne, a obroty osiągano nieraz olbrzymie. Np. pracownica ambasady meksykańskiej Conchita Partillo podczas pobytu na warszawskiej placówce „przywiozła osobiście lub przy pomocy innych pracowników” 165 kg złota w sztabkach i 2,4 kg złotych monet rublowych. W ambasadzie brazylijskiej jej polski pracownik już w 1949 r. podjął się pośrednictwa w sprzedaży dewiz na czarnym rynku. Wkrótce dyplomaci sami nawiązali bezpośrednie kontakty z miastem, rezygnując z usług polskiego pracownika. Brazylijscy dyplomaci „przywozili wielkie ilości złota, sprzedawali za dolary, dolary wywozili, kupowali za nie złoto”. Interes był tak opłacalny, że zasady działania i kontakty przekazywane były kolejnej obsadzie dyplomatycznej.
Paleta nielegalnych działań dyplomatów była szeroka, obejmując m.in. usługi podobne do świadczonych przez banki czy Western Union. Np. pracownicy konsulatu Argentyny w Warszawie od 1946 r. do początku lat 50. pośredniczyli w transferze pieniędzy na Zachód. Kupcy czy drobni producenci, dysponujący rezerwami finansowymi i obawiający się je stracić, wpłacali Argentyńczykom duże kwoty w złotówkach, które po przeliczeniu po kursie czarnorynkowym na dolary były wysyłane za granicę, do banków szwajcarskich, lub przechowywane na miejscu (od 1950 do 1956 r. nie można było oficjalnie posiadać dewiz). Za usługi pobierana była spora, 25-proc. prowizja.
Jednak najwięcej dewiz dostarczali turyści, od początku lat 70. coraz liczniej odwiedzający Polskę (1970 – 279,3 tys., 1974 – 672,1 tys., 1978 – 983 tys., 1986 – 745,9 tys., 1989 – 1588 tys.; nawet w 1982 r. – w stanie wojennym – odwiedziło PRL 388 tys. gości z Zachodu). Warunki dla takiego procederu były nadzwyczaj korzystne: różnica między kursami oficjalnym a czarnorynkowym była wyższa niż w innych krajach socjalistycznych, zapotrzebowanie na dewizy olbrzymie, problemy ze znalezieniem nabywców – żadne. Przybysze z Zachodu sprzedawali więc po oficjalnym kursie minimalne, określone przepisami sumy, resztę wymieniając nieoficjalnie, wielokroć korzystniej. Jeżeli też w 1971 r. nieoficjalny transfer dewiz od przyjezdnych szacowano na 10 mln dol., to w 1977 – już 120 mln (w tymże 1977 r. oficjalny skup zmalał o 23 proc.!). Za część uzyskanych w ten sposób złotówek (wg szacunków ok. 8 mld zł) cudzoziemcy kupowali – po nielegalnej wymianie niezwykle tanie – wyroby skórzane, srebro, dotowaną konfekcję dziecięcą etc. Co charakterystyczne, władze drażniło nie tylko drenowanie własnego rynku, lecz również – jak się skarżono w 1978 r. – „niczym nierekompensowany transfer dochodu narodowego na rzecz krajów kapitalistycznych”.
Specyficzną grupę uczestniczącą w nieoficjalnej wymianie, zarówno towarowej, jak i dewizowej, stanowili cudzoziemscy studenci i doktoranci, głównie z tzw. krajów rozwijających się. Zwłaszcza w końcówce epoki Gomułki było ich średnio 2,5 razy więcej niż polskich studentów i młodych naukowców wyjeżdżających za granicę. Wynikało to z umów nakładających na europejskie kraje socjalistyczne obowiązek pomocy, także edukacyjnej, dla tych krajów. Znaczna część przybyszów, np. z Ghany, Afganistanu, Etiopii, Nigerii czy Konga, dysponowała paszportami umożliwiającymi przekraczanie żelaznej kurtyny. Skwapliwie z tego korzystali, od połowy lat 60. jeżdżąc co jakiś czas za granicę, przede wszystkim do Berlina Zachodniego, przywożąc stamtąd towary lub samochody. Niezależnie, czy kupowali pojazdy za własne pieniądze czy za otrzymane od Polaków, żeby uniknąć płacenia cła, nie przerejestrowywali ich, lecz tylko zawierali z polskimi kontrahentami umowy o wypożyczeniu na czas nieograniczony. Nie ulega wątpliwości, że studiujący w PRL cudzoziemcy stanowili istotny kanał przepływu dóbr i pieniędzy aż do końca lat 80.
Rok 1989 stanowił istotną cezurę również dla ekonomicznych przedsięwzięć cudzoziemców. Z jednej strony uruchomienie w marcu tego roku oficjalnych kantorów pozwoliło im uniknąć kontaktu z czarnym rynkiem. Od początku 1989 r. Polacy mogli też trzymać paszporty w domach i tym samym cały świat – pod warunkiem otrzymania odpowiedniej wizy – stanął przed nimi otworem. Miliony ruszyły na Wschód i Zachód celem zdobycia dewiz pomagających złagodzić skutki najpierw inflacji, a potem już hiperinflacji. Tzw. polskie targi w Wiedniu i Berlinie Zachodnim (dokąd nie były potrzebne wizy) stały się największymi czarnymi rynkami Europy, a „handlarze ze wschodu – jak pisał wtedy dziennikarz „Wiadomości Celnych” – udowodnili zdziwionym miejscowym, że są lepszymi kapitalistami”. Mieli się kiedy nauczyć.