Autor zabiera nas w rejs „rzeką czasu”, zapewniając, iż po powrocie „każdy podróżnik opowie to samo” co on. Otóż nie każdy. I ja udałem się w tę podróż, lecz najwidoczniej moja rzeka płynie innym korytem. Własna pamięć przywołuje odmienne obrazy, a byłem blisko tych spraw.
Sprzeciw budzi czarno-biała opozycja, na której Krasowski oparł konstrukcję całego artykułu. Oto widzimy samotnego, samorodnego plebejskiego geniusza otoczonego zgrają nieudaczników, awanturników, tchórzy albo niedorastających mu do pięt durniów. To wprawdzie byli – łaskawie przyznaje autor – nierzadko „wielcy obywatele”, za to „mali politycy”.
Zarzut małości bywa formułowany w tonie już nie pobłażliwym, lecz zgoła urągliwym: „Mazowiecki został premierem nie wysiłkiem własnej woli, inteligencji czy talentu”, funkcję tę zawdzięczając wyłącznie woli Wałęsy. Ileż pogardy w tym kategorycznym osądzie! Owszem, to Wałęsa rozdawał wówczas karty, ale Mazowieckiego wybrał właśnie ze względu na jego wybitne przymioty. I był to wybór trafny. Więcej, z historycznej perspektywy nie ulega kwestii, że akurat Tadeusz Mazowiecki należy do jakże wąskiej kategorii polityków w pełni godnych miana męża stanu.
Krasowski zarzuca mu też, iż „odmówił startu w wyborach 4 czerwca” 1989 r. Tyle że to nie był kaprys. Toczyła się zażarta debata o skład wyborczej drużyny Wałęsy. Ludzie tak różni, jak Mazowiecki, Olszewski, Hall, Rokita czy Król byli zdania, że forsowana przez Solidarność formuła jest zbyt wąska, toteż warto ją poszerzyć o rozmaite środowiska wolnościowe, by nie czuły się odtrącone.