12 kwietnia 1955 r. rozdzwoniły się dzwony kościołów w całej Ameryce. „Po raz pierwszy od zakończenia II wojny światowej poczuliśmy się tak sobie bliscy i zjednoczeni w walce o osiągnięcie jednego celu. Było nim zwycięstwo nad chorobą Heinego i Medina” – wspomina w książce „Wirusy, plagi i dzieje ludzkości” Michael Oldstone, amerykański profesor immunologii ze Scripps Research Institute.
Nie tylko Ameryka czekała na ten sukces. Groźna choroba, nazywana po łacinie poliomyelitis (w skrócie polio), dawała się we znaki całemu światu. W wielu krajach w latach 50. była w pierwszej piątce schorzeń wywołujących największą śmiertelność wśród dzieci. U tych, których nie zabiła na skutek porażenia mięśni oddechowych, pozostawiała trwałe kalectwo.
Szansa na zdrowie
Dr Monika Czachorowska ze Szpitala Zakaźnego na warszawskiej Woli podczas jednej z epidemii polio, które na ogół zdarzały się latem, zanotowała: „Naszymi pacjentami były dzieci od niemowląt do nastolatków, gdyż rozległość porażeń rączek i nóg nie zależała od wieku. Dla chorych z zaburzeniami oddechowymi mieliśmy do dyspozycji żelazne płuca i aparat pancerzowy. Aparaty te miały szereg wad i nie każde dziecko mogło z nich korzystać. (Żelazne płuca skonstruował w 1929 r. dla chorych z porażonym układem oddychania amerykański inżynier Philips Dinker; ciało pacjenta od szyi w dół umieszczało się w metalowej komorze z regulacją ciśnienia powietrza – przyp. red.). W lipcu 1953 r. przywieziono do szpitala 14-latka. Prosto z plaży. Prawie samodzielnie wszedł do izby przyjęć, ale w oddziale musiał być szybko umieszczony w żelaznych płucach. Nie było poprawy mimo intensywnego leczenia. Chłopiec zmarł po 5 miesiącach. Bywały okresy, że mieliśmy zajęte wszystkie aparaty i lekarz dyżurny stawał przed trudnym dylematem, kiedy kolejne dziecko zgłaszało się z zaburzeniami oddechowymi”.