Dosadne powiedzonko „ciągnąć się jak smród za wojskiem” nie wzięło się z niczego. Ale zapach, jaki roztaczała kolumna maszerujących wojaków, był niczym w porównaniu z odorem stałego obozu. Zdając sobie sprawę z niebezpieczeństwa wybuchu epidemii, wodzowie większych i mniejszych armii starali się trzymać wojsko w ruchu choćby po to, by zapewnić mu dostęp do świeżej wody i paszy dla koni.
Czytaj też: Artyleria mechaniczna
Oblężenie, czyli przepis na epidemię
Był jeden ważny wyjątek – oblężenie, równie niebezpieczne dla atakowanych, co dla atakujących. Zanim na polach bitew pojawiła się artyleria prochowa (bo wcześniej, już od IV w. p.n.e., dobrze zorganizowane armie dysponowały tzw. artylerią mechaniczną), oblężenie niemal zawsze oznaczało długi czas spędzony w jednym miejscu. Jego istotą jest odcięcie obrońców, a to wymuszało koncentrację atakujących na niewielkiej przestrzeni, ze wszystkimi przykrymi konsekwencjami – brakiem wody, głodem (każda armia szybko potrafi wyżreć wszystko w promieniu wielu mil wokoło) i potwornym smrodem, skoro dzielni wojacy nie tylko zwykle się nie myli, ale też nie mieli zwyczaju kopania latryn.
Mamy więc gotowy przepis na epidemię. Na domiar złego oblężenia zwykle prowadzono latem, bo łatwiej się wyżywić, korzystając z dojrzewających plonów, no i w zimowym błocie grzęzną wieże i tarany. W historii wojen niejedna armia poniosła większe straty na skutek zaraz wybuchających w obozach niż w krwawych szturmach na wyniosłe mury i mocne bramy. A skoro mamy już epidemię, dlaczego by się nią nie podzielić z obrońcami?
Czytaj też: