Klątwa Conrada
Kongo, klątwa Conrada. Spróbujmy zrozumieć, co napędza spiralę krwawych wojen
W ciągu ostatnich tygodni Demokratyczna Republika Konga stała się areną krwawych walk. To kontynuacja trwających od trzech dekad wojen, masakr i gwałtów, które przywołują obrazy rodem z „Jądra ciemności” Josepha Conrada. Ze względu na ogrom zbrodni literacka metafora pisarza stała się synonimem tego państwa. Wyrządziła mu tym samym więcej szkody niż pożytku, bo sama w sobie niczego nie tłumaczy. Aby naprawdę zrozumieć, jak ów ogromny kraj znalazł się w obecnym położeniu i co napędza spiralę wojen, trzeba odwołać się do jego niełatwej przeszłości.
W centrum konfliktu znajdują się Kongo i Rwanda, które na mapie przypominają biblijnych Goliata i Dawida. Kongo to gigant liczący ponad 2,3 mln km kw., czyli więcej niż Hiszpania, Francja, Niemcy i Ukraina razem wzięte. Przyklejona do jego wschodniej granicy kropka to Rwanda – państwo o powierzchni mniejszej niż województwo wielkopolskie. Mimo tych dysproporcji Kongo i Rwanda złączone są jak proton i neutron w jądrze atomowym. Wiążą je historia, języki i ludzie. Więc gdy następuje kryzys i jeden element wprawiony zostaje w drganie, zaraz wywołuje to reakcję w drugim.
Oba państwa istniały długo przed kolonizacją. Ale błędem byłoby sądzić, że możemy zrozumieć, co wówczas znaczyły określenia „Rwanda”, „Kongo”, lub mierzyć je miarą średniowiecznych europejskich królestw. Najważniejszą determinantą w dziejach Afryki są bowiem migracje. Ludność tego kontynentu cały czas była w ruchu. Kiedy ekologiczne lub demograficzne warunki życia się zmieniały, podkopując podstawy egzystencji, odpowiedź stanowiła migracja. Wraz z całymi grupami etnicznymi w swoistą „podróż” ruszało także państwo. To, co stało za określeniem „Rwanda” czy „Kongo”, nigdy nie było więc statyczne: pod względem tożsamości, geografii i struktury politycznej zmieniało się w czasie oraz przestrzeni.