Historia

Kawa u towarzysza Kępy

Jak uratowano wydział historii UW

Józef Kępa (na zdj. drugi z prawej) był typowym przedstawicielem środowiska młodych partyjnych aparatczyków, dążących do odsunięcia od władzy dotychczasowy partyjny establishment. Józef Kępa (na zdj. drugi z prawej) był typowym przedstawicielem środowiska młodych partyjnych aparatczyków, dążących do odsunięcia od władzy dotychczasowy partyjny establishment. Leszek Łożyński / Reporter
Jak 40 lat temu udało się ocalić Instytut Historyczny Uniwersytetu Warszawskiego.

Pogłoski o tym, że w KC PZPR rozważana jest możliwość rozwiązania niektórych wydziałów Uniwersytetu Warszawskiego, pojawiły się w środowisku akademickim na początku trzeciej dekady marca 1968 r. Pamiętam, że zastanawialiśmy się (Henryk Samsonowicz, wówczas prodziekan Wydziału Historii, Juliusz Łukasiewicz, wówczas I sekretarz Oddziałowej Organizacji Partyjnej, i ja, wówczas członek Komitetu Uczelnianego PZPR) nad ich realnością. Doszliśmy do wniosku, że władze nie zdecydują się na tak drastyczne represje i nie ma co zawracać sobie tym głowy.

Sprawa nie dawała nam jednak spokoju i różnymi drogami staraliśmy się zweryfikować uporczywie powtarzające się pogłoski. Wyniki okazały się jak najgorsze. Nabraliśmy pewności, że decyzja polityczna została już podjęta i trwają tylko dyskusje, jakich dotyczyć ma wydziałów i jak technicznie ma być zrealizowana.

Ustaliliśmy m.in., że wojsko dostało polecenie przygotowania się do natychmiastowego wcielenia do armii studentów z rozwiązanych wydziałów. Byliśmy przerażeni. Informacje o sposobach ponownego przyjmowania młodzieży na rozwiązane wydziały były enigmatyczne, podobnie jak o przyszłych losach wykładowców.

Nie mieliśmy wątpliwości, że nasz Wydział, a w każdym razie Instytut Historyczny, znajdzie się wśród przewidzianych do rozwiązania. To stąd przecież wywodzili się Jacek Kuroń, Karol Modzelewski i Adam Michnik. To tutaj, w Instytucie Historycznym, odbyło się w dziesiątą rocznicę Października ’56 głośne spotkanie z Leszkiem Kołakowskim i Krzysztofem Pomianem, które rozwścieczyło Władysława Gomułkę, to tutaj też silne były wpływy tzw. komandosów, którym jawnie sprzyjała część wykładowców.

Bardzo nie lubili Instytutu Historycznego uniwersyteccy „marcowcy”. Zygmunt Rybicki, ówczesny prorektor, już szykujący się do objęcia stanowiska rektora, nie miał do historyków (nie bez podstaw zresztą) cienia zaufania, a w dodatku miał głęboką urazę od czasu, gdy na Sorbonie przypadkowo usłyszał rozmowę profesorów Manteuffla i Gieysztora z ich francuskimi kolegami na swój temat. Nie trzeba dodawać, że polscy rozmówcy nie zostawili na Rybickim suchej nitki. Świetnie znał środowisko historyków I sekretarz Komitetu Uczelnianego PZPR Andrzej Jezierski. Sam też historyk, ale zatrudniony na Wydziale Ekonomii, właśnie niedawno się habilitował i w wydarzeniach marcowych dostrzegł szansę na błyskotliwą karierę polityczną. Miał jednak talent do zrażania sobie wszystkich i przepadł kilka miesięcy później w wyborach do władz partyjnych Uniwersytetu Warszawskiego. Sytuacja Instytutu Historycznego UW była więc fatalna i wydawało się, że nic nie uchroni nas przed rozwiązaniem. Dostrzegliśmy jednak błysk nadziei w propagandzie marcowej. Eksponowano w niej bowiem bardzo silne zafałszowanie historii PRL przez tych, których w Marcu uznano za przeciwników. Właśnie nieznajomością prawdziwej historii PRL tłumaczono naiwność mas studenckich, które uległy manipulacji cynicznych graczy politycznych. Ta formuła propagandowa wyjaśniała masowy bunt studencki.

Historia PRL rzeczywiście była zakłamana. I w tym właśnie dostrzegliśmy szansę na ratowanie Instytutu Historycznego. Postanowiliśmy udać się do I sekretarza Komitetu Warszawskiego Józefa Kępy i przedstawić mu inicjatywę przygotowania w Instytucie Historycznym UW podręcznika historii PRL. Pomysł był dość szaleńczy, ale lepszego nie mieliśmy, więc warto było spróbować.

Wybór Kępy nie był przypadkowy. Ten ambitny działacz partyjny usiłował prowadzić własną grę w aparacie partyjnym. Był bliski tzw. partyzantom, czyli środowisku, któremu przewodził gen. Mieczysław Moczar, lecz za młody, by mieć partyzancką przeszłość. Był klasycznym aparatczykiem partyjnym. W 1948 r. wstąpił do partii, a dwa lata później został etatowym pracownikiem Zarządu Głównego Związku Młodzieży Polskiej. Miał wówczas 22 lata. W 1954 r. skierowany został na studia w Instytucie Nauk Społecznych przy KC PZPR w zakresie historii. Gdy po czterech latach je ukończył, ZMP już nie istniał, rozwiązany na fali przemian październikowych. Kępa skierowany został do pracy w aparacie partyjnym początkowo jako sekretarz Komitetu Dzielnicowego Warszawa Mokotów, następnie jako kierownik Wydziału Oświaty i Nauki Komitetu Warszawskiego PZPR, potem przez sześć lat był jednym z sekretarzy KW, a w 1967 r., w wieku 39 lat, został I sekretarzem Komitetu Warszawskiego PZPR. Była to kariera błyskotliwa, bo warszawska organizacja partyjna miała szczególne znaczenie.

Józef Kępa był typowym przedstawicielem środowiska młodych partyjnych aparatczyków, dążących do odsunięcia od władzy dotychczasowy partyjny establishment. Nieprzypadkowo, i niewątpliwie nie bez wiedzy Kępy, 19 marca 1968 r. zgromadzony w Sali Kongresowej warszawski aktyw partyjny w czasie przemówienia Władysława Gomułki skandował: „Gierek, Gierek”. To było wbrew wszelkim partyjnym obyczajom i Kępa powinien utracić stanowisko. Gomułka nie zdecydował się na tak drastyczny krok, a gdy I sekretarzem KC PZPR został Edward Gierek, wprowadził Kępę do najwyższej instancji partyjnej – Biura Politycznego. Nikt z naszej trójki osobiście Kępy nie znał, ale on wiedział, kim my jesteśmy. Zawiadomiliśmy więc jego sekretarkę, że chcielibyśmy się spotkać. Już po kilku minutach zatelefonowała, że tow. Kępa nas oczekuje. Nie spodziewaliśmy się tak szybkiej reakcji, ale oczywiście odpowiedzieliśmy, że już jedziemy.

Komitet Warszawski mieścił się wówczas w dużym gmachu na rogu Szopena i Alei Ujazdowskich. Przy wejściu czekał na nas pracownik, co uwolniło nas od kontaktu z biurem przepustek. Józef Kępa urzędował w przestronnym gabinecie z dużym biurkiem, stołem konferencyjnym i okrągłym stołem dla gości. Na biurku stało kilka aparatów telefonicznych, wśród nich i te najbardziej prestiżowe – bez tarczy. Po podniesieniu słuchawki mówiło się, z kim się chce rozmawiać, i centrala łączyła.

Po ustaleniu, czy będziemy pić herbatę, czy kawę, przystąpiliśmy do przedstawienia celu naszej wizyty. Stwierdziliśmy mianowicie, że Instytut Historyczny UW jest gotów podjąć się naukowego opracowania dziejów PRL. Wymaga to, oczywiście, czasu i stworzenia odpowiednich warunków, a przede wszystkim klimatu. Rozumiemy przez to – kontynuowaliśmy – zaniechanie działań represyjnych wobec Instytut, ale nie precyzowaliśmy, jakie działania mamy na myśli.

Kępa uważnie słuchał, coś sobie notował, zadał kilka pytań, wśród nich, czy przewidujemy dodatkowe środki finansowe na prace zlecone, na etaty i był wyraźnie zadowolony, gdy odpowiedzieliśmy, że nie przewidujemy. Sumując powiedział, że uważa naszą inicjatywę za niezwykle cenną i właściwie zaadresowaną, bo to Komitet Warszawski jest gospodarzem politycznym Warszawy. Na zakończenie rozmowy zapewnił nas, że – jak to określił – przygotowywane działania porządkujące nie obejmą Instytutu Historycznego UW.

I tak się stało. 30 marca 1968 r. ukazało się rozporządzenie o rozwiązaniu na Uniwersytecie Warszawskim Wydziałów Ekonomii i Filozofii, studiów psychologicznych na Wydziale Pedagogiki oraz III roku studiów na Wydziale Matematyczno-Fizycznym. Na tej liście nie znalazł się Instytut Historyczny.

Przez następnych kilka lat udawaliśmy przygotowania do przedstawienia naukowej syntezy dziejów PRL. Składaliśmy władzom rektorskim sprawozdania, ale był to, używając gwary kolarskiej, suchy pedalaż. Póki istniała cenzura i póki zablokowany był dostęp do archiwów, o żadnej naukowej syntezie dziejów PRL mowy być nie mogło.

Polityka 15.2008 (2649) z dnia 12.04.2008; Historia; s. 78
Oryginalny tytuł tekstu: "Kawa u towarzysza Kępy"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Gra o tron u Zygmunta Solorza. Co dalej z Polsatem i całym jego imperium, kto tu walczy i o co

Gdyby Zygmunt Solorz postanowił po prostu wydziedziczyć troje swoich dzieci, a majątek przekazać nowej żonie, byłaby to prywatna sprawa rodziny. Ale sukcesja dotyczy całego imperium Solorza, awantura w rodzinie może je pogrążyć. Może mieć też skutki polityczne.

Joanna Solska
03.10.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną