Myrona i Arlene Miller, amiszów z Bergholz w stanie Ohio, obudziło w nocy walenie w drzwi; Myron otworzył i został obezwładniony przez pięciu mężczyzn, którzy obcięli mu nożyczkami brodę. Napastnicy też byli amiszami, tyle że z rozłamowej grupy. Do podobnego napadu doszło w okolicy: zaatakowany mężczyzna również stracił brodę – u amiszów symbol męskości – a jego żona pukle włosów.
To religijna sensacja: amisze stanowczo potępiają przemoc we wszelkiej postaci. Media tropią przykłady sprzeczności ich zachowań z głoszonymi zasadami i konfliktów z nowoczesnością. Kilka lat temu rozpisywano się o nastolatkach zażywających narkotyki i o ojcu rodziny, który okazał się gwałcicielem. Buggies, konne powozy amiszów, na szosach powodują wypadki. Dysydenci odchodzą czasem ze społeczności. Ale obraz powstający na podstawie tych doniesień – głębokiego kryzysu pod naporem świecko-technologicznej cywilizacji – nie odpowiada prawdzie. Amiszów jest w Ameryce coraz więcej i zachowują odrębną kulturę, chociaż żyją w opozycji niemal do wszystkiego, co ich otacza. Jak im się to udaje?
Co roku około miliona turystów przyjeżdża do hrabstwa Lancaster w Pensylwanii, by oglądać czarne bryczki na drogach, ciągnięte przez konie wozy z sianem na polach, brodatych mężczyzn w czarnych spodniach z szelkami i słomkowych kapeluszach, budujących stodoły, kobiety w długich szarych sukniach i białych czepkach. W Lancaster, jak i gdzie indziej, amisze mieszkają przemieszani z Englishmanami. Dla nich nie są dziwowiskiem, a sąsiadami. Pracują w amerykańskich firmach i sprzedają jankesom produkty swoich warsztatów. Cieszą się wśród nich szacunkiem za pracowitość i religijność.