Prędzej czy później musiało dojść do podobnej katastrofy, przecież wielkie wycieczkowce wielokrotnie przepływały niebezpiecznie blisko brzegu włoskiej wyspy Giglio. Podpływały, ku uciesze pasażerów nieświadomych zagrożenia i podziwiających panoramę malowniczego portu tak blisko, że maleńkie domki wydawały się na wyciągnięcie ręki. Włoscy prokuratorzy są już pewni, że z podobnie błahych przyczyn 51-letni kapitan Francesco Schettino skierował „Costę Concordię” na podmorskie skały, które 13 stycznia o 21.30 rozpruły 292-metrowy kadłub i podtopiły reputację biznesu, od kilku dekad mozolnie budującego renomę spokojnych wakacji na morzu.
Dla branży spektakularna katastrofa „Concordii” jest gorsza niż zatonięcie „Titanica”. Zderzenie z górą lodową sprzed stu lat nie odstraszyło przed podróżowaniem transatlantykami, po wypadku doszło do pierwszego poważnego zaostrzenia reguł żeglugi i znacznej poprawy bezpieczeństwa. Teraz wrak „Concordii”, spoczywający na mieliźnie u wejścia do portu w Giglio, przypomina, że linie wycieczkowe najwyraźniej zatraciły poczucie odpowiedzialności.
O procederze ryzykownego zbliżania się do Giglio wiedzieli wszyscy, od armatorów i kapitanów, przez marynarzy, kapitanaty portów, po służby nadzoru. Costa Crociere na czele wartego ponad 2 mld zł statku, przewożącego 4,2 tys. osób, postawiła byłego specjalistę od bezpieczeństwa na morzu (!), którego w momencie próby – tak jak conradowskiego Lorda Jima – zupełnie sparaliżował strach.