Film z ostatnich chwil życia M. krąży w internecie. Nagrany komórką, zamazany. M. leży na brzuchu, skronią do ziemi, z rękami skutymi kajdankami i wykręconymi do tyłu. Nad nim sześciu policjantów.
Tego, jak go wcześniej gonili i rzucili na ziemię, na filmie nie widać. Nie widać, jak było poprzednim razem – gdy go skrępowali sznurem. Nie pokazano też, kiedy przyjechała karetka, a lekarz zapisał w dokumentacji: „brak tętna, z sinicą, w pozycji ustalonej bocznej”. Respirator na dziesięć dni uruchomił jeszcze serce, ale mózg, z powodu zbyt długiego niedotlenienia, już się nie pozbierał. M. umarł w zamojskim szpitalu i stał się jedną z ośmiu osób (co najmniej), które nie przeżyły próby udzielenia pomocy.
Wyrok na mózg M. mógł zapaść jeszcze w życiu płodowym. Coś – może alkohol, infekcja wirusowa albo niedożywienie matki – zakłóciło rozwój systemu nerwowego. Komórki nerwowe poszły nie tam gdzie trzeba albo stworzyły niewłaściwe połączenia. U szczęściarzy, którym potem los oszczędzi stresów, ta usterka mózgu może odpalić nieszkodliwe dziwactwa, u innych detonować schizofrenię. Jaką – bo jest jej wiele odmian – zależy od drobiazgów, między innymi, czy błąd w budowie mózgu powstał w pierwszych dniach życia płodowego, przed, a może tuż po porodzie. Ale M. życie nie oszczędziło; porzucony w szpitalu, adoptowany. I, jak się potem okazało, cierpiący na schozifrenię paranoidalną. Trudną chorobę, związaną z omamami, epizodami silnego lęku, psychozami. Choć raczej niegroźną dla innych – chorzy na schizofrenię nie mają na koncie większej liczby przestępstw niż zdrowi. Jedyne, w czym przodują, to statystyki samobójstw.