Autoportret z blizną
„Epidemia tyfusu plamistego spadła na nas niczym jedenasta plaga egipska”. Fragment wstrząsającego pamiętnika Romana Fristera
Obóz położony był w górnej części miasteczka Starachowice. (…) Nazywano go obozem na Majówce. Nie od miesiąca maja wywodziło się to niewinne określenie, ale od nazwy działającej w pobliżu kopalni rudy żelaza. W całym województwie rozsiane były podobne obozy, najbliższe w Pionkach i w Skarżysku-Kamiennej, wszystkie służące temu samemu celowi: napędzaniu trybów nazistowskiej machiny wojennej. (…) Na pozór nie były to wcale obozy zagłady, w których komendy w lewo lub na prawo decydowały o losach ludzkich, i nie podpisywały się na niebie ciemnym, słodkawym dymem palonych ciał. Tutaj korzystaliśmy z prawa umierania także śmiercią naturalną. Mimo katorżniczej pracy i brutalności zmobilizowanych na Łotwie strażników, codzienną porcją naszej strawy duchowej było złudzenie. Złudzenie, że tutaj, w Starachowicach, to się nie może zdarzyć. (…)
Słońce chyliło się ku zachodowi, gdy wróciłem z pracy w hucie. Byłem najmłodszym, bo zaledwie piętnastoletnim robotnikiem topiącym stal w piecach martenowskich. (…)
Gdy przewieziono mnie do Starachowic, latem 1944 roku, znów lał się z nabrzmiałych gorącem pieców nieprzerwany strumień stopionej rudy. Także walcownia i wielki młot nie odpoczywały ani minuty; z własnej bocznicy codziennie wyjeżdżały wagony załadowane bombami. Mówiono, że Niemcy transportują je do pobliskiego obozu w Pionkach, gdzie inni więźniowie nadziewają je materiałem wybuchowym. Wygodnie było wierzyć, że dopóki płonie ten znicz wojny i dopóki przydatni jesteśmy nienasyconemu molochowi zbrojeń, dopóty trzymamy w zanadrzu żelazny list chroniący przed śmiercią.
List ten odebrany został mojemu ojcu w chwili, gdy złożyła go choroba. Przed tym przez kilka tygodni zastępował konia pociągowego przy wózkach przewożących złom ze składu na otwartym powietrzu do składu przy wielkim piecu.