Klasyki Polityki

Kto to zapamięta

Dylematy moralne są niefilmowe.

Felieton ukazał się w tygodniku POLITYKA 10 kwietnia 2004 r. Autor felietonu zmarł w 2018 r.

Wiosna, kwitną magnolie w prokuraturze, wszystko w zasięgu wzroku budzi się do życia. No dobrze, ale kiedy zaczyna się to życie? Fundamentaliści twierdzą, że od poczęcia, liberałowie, że od urodzin, pewien znany mi sceptyk wzdycha, że życie zaczyna się w chwili, gdy bachory z pokolenia X wychodzą na imprezę, dom pustoszeje i cichnie, pilot od telewizora zachowuje się równie mężnie jak pilot, który ocalił premiera – wyłącza gadające pudło, lądując na obrzeżach kołdry.

Coraz trudniej oddzielić się od rzeczywistości, wyłączyć się, nie uczestniczyć. Byłoby łatwiej, gdyby towarzyszyła nam pewność, że to i owo można przegapić: ktoś zapamięta za nas ciekawe zdarzenie, odnotuje je, zapisze, utrwali. Tak jak czynili to w drugiej połowie XIX stulecia bracia Edmond i Jules Goncourtowie, niestrudzeni bywalscy, łowcy środowiskowych sensacji, plot, bon motów, obiegowych dowcipów, ciętych powiedzonek. Goncourtom było lżej: wtedy nie znano jeszcze depresji, tylko melancholię, salony nie przypominały partyjnych lokali, wypełnionych partyjnymi mebelkami, nadającymi się jedynie do wymiany. Salony to były salony – nikt nie pomylił lokaja z politykiem ani szoferaka umundurowanych łapsów z postacią dżentelmena z angielskich opowieści o detektywie.

Pewnie dlatego sławni bracia, wsłuchując się w szmer towarzyski, mogli zapamiętywać takie liryczne wynurzenia, jak szept damy nieźle okopanej w amantach:
– On jest słodki. Z nim mogłabym nawet odzyskać dziewictwo.

Stać ich było także na poetyckie rozrzewnienie:
– Niestety, nigdy nie poznamy imienia świni, która wykopała pierwszą truflę.

Równie precyzyjnie Edmond i Jules konstruowali ze strzępów rozmów i fragmentów dialogów charakterystyki bohaterów swoich anegdot. O jednym z ówczesnych autorytetów napisali:
– Jego umysłowość przypomina do złudzenia niedzielną promenadę, gdzie spotykają się na przechadzce wszystkie banały.

Proszę powiedzieć: czy nie przydaliby się dzisiaj tacy Goncourtowie, wolni od rygorów autocenzury podglądacze Naszych Wielkości? Ot, wybraliby się na przykład do chińsko-wietnamskiej knajpy. Patrzą kaprawymi oczami: a któż to biesiaduje w wesołej kompanii? Medialny immunitet, kandydujący do europejskiego parlamentu – niech Europa zna, jakich synów ma! Kelner usługujący przy stole paniska przynosi pałeczki. A wtedy immunitet ryczy na całe gardło:
– Ej, ty tam, czy ja zamawiałem bęben?

Po knajpianym incydencie nieco spłoszeni bracia G. wślizgują się na naradę Samoobrony. Ciekawi są jej uzdrowicielskiego programu; musi to być świetny program, jeśli poderwał masy; liderowi zaś po tym, jak na niego skoczył Rokita, skoczyło w sondażach. Narada trwała krótko. Szybko uporano się z punktami porządku dziennego. Punkt pierwszy: krytyka Przewodniczącego. Punkt drugi: pożegnanie tych, którzy krytykowali.

Pora na życie kulturalne. Bez niespodzianek – Paryż czy Warszawa te same namiętności, rywalizacje, gry zastępujące grę na scenie. „Polityka” pisała o tym, ale nigdy dosyć pisania o kulturze: dwie aktorki, niczym dwa na krańcach swych przeciwnych bogi, stoczyły pojedynek na udeptanej ziemi, aż pierze leciało z anielskich skrzydeł. Patrząc na to żaden ruski saper nie napisałby na drzwiach garderób: „Min niet!”. Były miny, pąsy i dąsy przy udziale suflera: ambicji. A przecież (francuskojęzyczni bracia na to nie mogli wpaść) konflikt dałoby się zażegnać, odwołując się do klasyki, do romantyzmu. Cóż stało na przeszkodzie, by obsadzić obie utalentowane panie w „Balladynie”? Jeden warunek: tak Alina jak i Balladyna winna mieć pod ręką kozik. Spór o prestiż, o role, o publiczność... Wypadamy szlachetniej niż już w XIX w. zmaterializowani i nastawieni na konsumpcję Francuzi. W Dziennikach Goncourtów gwiazdom chodziło o brylanty, pałacyki, gaże. Braciszkowie odnotowali dialożek w dyrektorskim gabinecie:
– Ja jestem warta znacznie więcej! – wybuchnęła aktorka.
– Tak, ale nie na scenie – replikował trzymający kasę.

Teatralne skandale to drobnica. Są sprawy ważniejsze, kronikarze współczesności z pewnością ich nie prześlepią. Oto reżyser Andrzej Trzos-Rastawiecki zabiera się do filmu o Kuklińskim. Scenariusz oprze na prozie Marii Nurowskiej: spędziła z arcyszpiegiem dziesięć dni i tak przypadła mu do gustu, że zwierzył się jej ze swoich miłości, przygód, goryczy osamotnienia. Co nie zaskakuje: taki fach, taka profesja, że jest się samotnym mimo oficerów prowadzących. Prawda zwierzeń zawodowca na jakikolwiek temat... Lepiej dowiadywać się o tym od Davida Cornwella piszącego pod pseudonimem John le Carré niż od literatki, specjalistki raczej od migreny niż pracy służb. Jaki film powstanie, łatwo wyprorokować. A więc będzie to Konrad Wallenradziecki – przykrywka dla antykomuszego ideowca; nawet buty potrafił zdjąć, by w kazionnych skarpetkach poprawiać chorągiewki na sztabowej mapie, czym zyskał sympatię i zaufanie marszałka Ustinowa. Awansował więc i był dopuszczany do najtajniejszych sekretów. Ręczę, że scena z mapą znajdzie się w filmie. Pokazanie codzienności współpracy z CIA nie okaże się już tak widowiskowe. Szpieg manipuluje ludźmi i jest manipulowany przez zwierzchników. Szpiegiem posługuje się, szpiega poświęca się i zdradza. Tylko część zdobytej przez niego wiedzy bywa wykorzystana. Nie on o tym decyduje, nikt nie pyta go o zdanie.

Dylematy moralne są niefilmowe. W najlepszym wypadku powstanie Bond ideolo. Ścieżkę przetarł właśnie pułkownik Josh O’Connor (oni mają wiele nazwisk), wywiadowca udzielający wywiadu kolorówce. Opowiada, jak to Kukliński – wyposażony w cudowny zegareczek, cud techniki – przekazywał informacje top secret z wieży kościoła św. Anny. „Przekaz trwał 15–20 minut. Meldunek przez satelitę trafiał wprost do CIA”. Dziwne: wdrapywanie się na wieżę, długość transmisji mogły podpaść ubecji – kościoły nie były najbezpieczniejszym miejscem dla podobnych działań. Jeszcze barwniej przedstawia się nowa, poprawiona wersja ucieczki: Kuklińskiego przesłano w skrzyni do przewozu szkła: „W tej skrzyni pułkownik drżąc z zimna w luku bagażowym doleciał samolotem do Wiednia...”. Że też opiekunowie nie pomyśleli o pledzie bądź płachcie termicznej, zastanawiające. Przecież wywożony mógł nabawić się zapalenia płuc. Stara wersja z furgonetką była bardziej humanitarna. Jeszcze jedna scena do filmu: „...Z Niemiec samolotem, strzeżonym przez myśliwce, odleciał do USA...”. Eskorta myśliwców to oczywiście dla niepoznaki, żeby odwrócić uwagę obserwatorów z konkurencji.

W epoce Goncourtów także lubiano ubarwiać wydarzenia, lecz farby dobierano subtelniej. Dzisiaj tylu nerwusów, tylu zaburzeńców, że coraz trudniej się dogadać. W każdej sytuacji. Nic a nic nie przesadzam.

– Pieniądze albo życie! – warczy wilk z kreskówki.
– Bierz pan życie – kwili zajączek – bo akurat pieniądze są mi bardzo potrzebne.

Polityka 15.2004 (2447) z dnia 10.04.2004; Groński; s. 113
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Łomot, wrzaski i deskorolkowcy. Czasem pijani. Hałas może zrujnować życie

Hałas z plenerowych obiektów sportowych może zrujnować życie ludzi mieszkających obok. Sprawom sądowym, kończącym się likwidacją boiska czy skateparku, mogłaby zapobiec wcześniejsza analiza akustyczna planowanych inwestycji.

Agnieszka Kantaruk
23.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną