Lata całe kołował europejską opinię publiczną, zwłaszcza polską, jako ostatni dyktator w środku kontynentu (Slobodan Miloszević działał na bałkańskim uboczu). Początkowo nie orientowano się, o co mu naprawdę chodzi, postrzegając Republikę Białoruś jako coś w rodzaju komunistycznej resztówki po byłym Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich. Resztówki bowiem zawsze się zdarzały po każdym upadłym imperium.
Takie rozpoznanie sytuacji białoruskiej niewiele odbiegało od prawdy. Republika ta – w czasach ZSRR – miała się gorzej tylko w zestawieniu z Gruzją, natomiast znacznie lepiej w porównaniu z Ukrainą czy z samą Rosją (w Nadbałtyce może Estonia jakoś jej dorównywała). Rzecz w tym, że Białoruś tradycyjnie leżała na wielkim szlaku wojennym z Rosji do Europy i z Europy do Rosji. Wiele inwestowano w jej infrastrukturę strategiczną, przeistaczając ten kraj w wielką montownię przemysłową ZSRR i siedlisko baz wojskowych.
Republika chłopów
Niepodległość zatem spadła na Białorusinów niczym śnieg na rozgrzaną głowę. Nikt o nią tutaj nie walczył, dysydenci właściwie nie istnieli. Poziom bytu materialnego zaś przewyższał wszystko, co zapamiętano z minionych czasów. To była republika chłopów, dokładniej: wsi osiadłej w mieście (nic to, że tandetnym). Z pracy w kołchozach żyje zaledwie kilkanaście procent populacji. Wieś starzeje się i znika. Giganty przemysłowe nadal działają. Nic się nie zmieniło z wyjątkiem tego, że dziś wskutek przestarzałych technologii pojawiły się olbrzymie trudności ze zbytem gotowej produkcji.
W aurze ludowej szczęśliwości, w miastach chłopskich migrantów demokratyczna opozycja jest i pozostaje zmarginalizowana. Na ten stan negatywnie wpływa także znacząca mniejszość rosyjskojęzyczna o mentalności porzuconych przez metropolię kolonizatorów.