Należymy wszyscy do jednej rasy. Szwedzki przyrodnik Karol Linneusz nazwał ją w XVIII w. Homo sapiens. Ale gołym okiem tej jedności nie widać. Ludzie są różni. A jeśli nie nasi, to wydają się obcy. Na tym żerują kolejne pokolenia wyznawców rasizmu wszelkiej maści (obchodzony właśnie tydzień walki z rasizmem pokazuje jak zapalny nadal to temat). Wmawiają nam, że tak naprawdę ludźmi jest tylko część ludzkości, resztę należy podbić, odizolować lub wytępić.
Kłopot z rasami pojawił się późno. Dopiero odkrycia geograficzne, kolonialne podboje i początki nowożytnej nauki postawiły na wokandzie problem, co począć z tym niewygodnym bogactwem – mnogością rodzajów ludzi. Wszak Biblia wywiodła ludzkość od Adama i Ewy – i ich potomstwa. Ale milczała na temat ludów, których nigdy nie widzieli pobożni Żydzi ani pierwsi chrześcijanie. Jak wytłumaczyć w świetle Biblii obecność Indian w Ameryce Północnej? Jak ich wpasować w ród Noego, jak zdążyli dotrzeć na drugą półkulę po potopie?
Arka Noego, jak powszechnie uważano, osiadła na górze Ararat, czyli w Armenii, na Kaukazie. Norman Davies przypomina w „Europie”, że to niemiecki profesor Johann Blumenbach (1752–1840) wystąpił z teorią, iż narody Europy wywodzą się z Kaukazu, który jest kolebką całej rasy białej. Teoria, choć fałszywa, zrobiła karierę – głównie w Europie.
Mnogość języków, ubiorów, wiar, rytuałów, systemów społecznych, a także różnice wyglądu fizycznego – koloru skóry i włosów, kształtu głowy, kroju ust i nosa, przeciętnej wzrostu – niepokoiły europejskich mędrców, duchownych i władców.