U schyłku XVI stulecia, a więc w czasie, gdy stolice zachodnioeuropejskie liczyły już po 100 czy nawet 200 tys., ludność Warszawy zamykała się liczbą 10 do 12 tys. Przewyższały ją Kraków i Lwów, nie mówiąc już o Gdańsku. Przez następnych dwieście lat rozrastała się właściwie tylko Warszawa, wzbudzająca jednak ze względu na swe stołeczne funkcje ostre animozje wśród szlachty. Tam bowiem znajdował się dwór królewski, w którym widziano główną kuźnicę intryg wymierzonych przeciwko złotej wolności. Mieli je knuć przede wszystkim cudzoziemcy, chętnie gromadzący się wokół monarchów.
Ścisk, złe powietrze i złodzieje
Szlachcic czuł się w stolicy kimś stale zagrożonym, raził go ścisk i hałas, złe powietrze i pospolici złodzieje czyhający tylko na jego sakiewkę, nieopatrznie zawieszoną u pasa. Powszechnie skarżono się na to samo, co i dziś bywa przedmiotem krytycznych uwag pod adresem policji, mianowicie na brak bezpieczeństwa. Wczesnobarokowy poeta Stanisław Grochowski twierdził wręcz, iż człowiek czuje się pewniejszy w lasach pełnych dzikiego zwierza aniżeli w Warszawie, „gdzie sądowe pałace, gdzie majestat, gdzie miejsce sejmowe”. W ciągu XVII wieku niewiele się zmieniło, skoro nadworny lekarz Jana III Sobieskiego, Bernard O´Connor, pisał, iż słudzy rozmaitych panów, przyjeżdżających na sejmy, dopuszczają się nie tylko kradzieży, ale i rozbojów. Jeśli więc ktoś chce pozostać cały, przy pieniądzach i sukni oraz koszuli – „wieczorem nie powinien wychodzić z domu”.
Jakże miał żywić sympatię dla warszawiaków przeciętny ziemianin, który wyjeżdżał z ich grodu biedniejszy o dukaty, bogatszy o gorzkie doświadczenie, a często gęsto i o „francę”, jakiej się był w Warszawie właśnie nabawił. Jej stałych mieszkańców mieli stanowić hulacy, „dworscy szumiłbowie i darmozjadzi, co się nadaremno włóczą, krzyczą, wrzeszczą, gardła płuczą” – pisał w 1620 r.