Rząd Busha szykuje się do rozprawy z ibn Ladenem. Nie z Afganistanem. Ale Amerykanie, gdy mówią „Osama”, myślą – talibowie, a rozprawa z talibami oznacza wojnę z Afganistanem. I tego często oczekują po swym prezydencie.
Na Zachodzie nie brak ludzi, którzy wiedzą, co to może znaczyć. Byli, widzieli, walczyli po stronie muzułmańskich „bojowników o wolność”, kiedy ich wojna przeciwko Rosjanom i ich afgańskim sprzymierzeńcom była też wojną Zachodu, bo osłabiała blok sowiecki, ówczesne „imperium zła”. Ci ludzie – specjaliści od nowoczesnej wojny partyzanckiej, instruktorzy wojskowi, agenci służb specjalnych – ostrzegają: Uważajcie, atakować z lądu może być naprawdę ciężko.
Trudne pole walki
Tak było zawsze w Afganistanie. W wysokich górach jeszcze dzisiaj można znaleźć sprzączki od pasów i przeżarte rdzą rękojeście od szpad angielskich żołnierzy, którzy w XIX w. mieli zaprowadzić pax britannica w Kabulu. Królowa Wiktoria chciała, by Afganistan był buforem powstrzymującym carskie wojska w tej części Azji. Ale oblężony garnizon brytyjski musiał się wycofać z Kabulu do fortu w Dżalalabadzie. Sznur żołnierzy przedzierających się przez mróz i śnieg ciągnął się kilometrami. Afgani atakowali znienacka z zasadzek, porywali Hinduski towarzyszące oficerom, zdzierali z kobiet suknie, gwałcili, zabijali. Tym samym szlakiem 140 lat później szły konwoje radzieckie, wpadając w takie same pułapki.