Śmierć pierwsza – klasycznie warszawska
Typowa dla okupowanej stolicy. Szpilman z kolegą zasiedzieli się u znajomych. Powrót ciemnymi ulicami po godzinie policyjnej. Okrzyk: halt! Ręce na chłodnym murze, szczęk odbezpieczanego karabinu i myśl: to już koniec. Nagle głosy ojca i brata Szpilmana błagające, żeby nie strzelać.
– Kim jesteście z zawodu? – pyta jeden z żandarmów.
– Jesteśmy muzykami.
– Ja też – mówi Niemiec. – Idźcie do jasnej cholery.
Pospieszne kroki i oddalające się za plecami odgłosy kłótni, że jednak trzeba było wszystkich zastrzelić.
Ta śmierć należała jeszcze do poprzedniego świata, który się właśnie kończył. Jeszcze niedawno eleganccy panowie czytając obwieszczenia o tym, że Niemcy napadli na Polskę bez wypowiedzenia wojny, dziwili się: – Ależ to nieprzyzwoite! Tak się nie robi! Niedawno starzy Żydzi w chałatach i jarmułkach w biblijnym szale pomagali kopać rowy obronne tłumacząc: – Ja muszę, ja mam sklep.
Niedawno codziennie rano Szpilman wychodził do radia, gdzie pracował jako akompaniator.
W rodzinie Szpilmanów było wielu muzyków (w końcu szpilman to po niemiecku grajek, muzyk), jego ojciec grał na skrzypcach, matka na pianinie. On sam był świetnie zapowiadającym się młodym pianistą, uczniem prof. Aleksandra Michałowskiego, absolwentem berlińskiej Akademii Muzycznej. Zaczął komponować, pisał szlagiery. Z wojny chciał ocalić nie tylko życie, ale też kruche i delikatne palce pianisty.
Kadencja muzyczna zamykająca czas przed pierwszą śmiercią mogłaby wyglądać tak: huk bomb spadających na Warszawę, z okien radiowego studia widać łuny płonącego miasta i ulicę, na której puchną trupy koni i ludzi.