Kiedyś słońce traktowano jak najdoskonalszy naturalny lek. Linię frontu entuzjastów opalania tworzyli w pierwszym rzędzie pediatrzy z ortopedami – według nich opalanie było najważniejszym źródłem witaminy D, która dzieci ratuje przed krzywicą, a dorosłych przed złamaniami kości. Psychiatrzy leczyli słońcem depresję. Nawet dermatolodzy – dziś nieprzejednani wrogowie opalania – niektóre choroby skóry łagodzili wyłącznie latem.
Dziś front przeciwników opalania gwałtownie się poszerzył: tworzą go już nie tylko spece od skóry, onkolodzy i okuliści, ale nawet dawni orędownicy witaminy D. Ale choć opalanie nie powinno być już w modzie, jakoś nie widać tego na plażach, miejskich trawnikach, balkonach. Jakby ostrzeżenia lekarzy trafiały w próżnię. – W wielu czasopismach kolejność jest niemal identyczna: najpierw ostrzeżenie przed rakiem skóry, a zaraz potem reklama jakiegoś balsamu i talon do sklepu, gdzie za pół ceny można kupić szykowne bikini – mówi dr Andrzej Ignaciuk, przewodniczący sekcji medycyny estetycznej Polskiego Towarzystwa Lekarskiego. – Takie podejście do słońca wpędza pacjentki w schizofrenię.
A w dodatku mnożą się faktory – owe tajemnicze substancje zamknięte w tubkach i sprejach, które mają nas przed szkodliwym działaniem promieni słonecznych jak najskuteczniej chronić.
Słoneczna matematyka
Nasza skóra, raptem półtora metra kwadratowego powierzchni o ciężarze od 2 do 4 kg, jest dla producentów kosmetyków prawdziwym polem bitwy – ciasnym, lecz przynoszącym krociowe zyski.