Walczący pieśniami
Walczący pieśniami. Gdy rasta i reggae dotarły do Polski
W mieście przestrzegają przed wyprawą do Trenchtown. Południowo-zachodnia dzielnica Kingston, stolicy Jamajki, jest wciąż łatwopalna. W poważnym dzienniku „Gleaner” nie ma dnia bez relacji o strzelaninie w kolebce Boba Marleya. Sklepy i lokale w Dolnym Mieście dla bezpieczeństwa okolone są kratą i drutem. Szczególnie spożywcze: handluje się przez otwór nie większy niż butelka napoju lub średni ananas.
Na ulicy Molynes brama z domofonem zagradza wejście do baru. Barman taksuje gościa zza szyby: gotówkowy czy z rewolwerem w ręku? Nad kontuarem telewizor zamknięty na kłódkę w klatce. Wszyscy palą zioło. Na widok obcego barowi na chwilę przytomnieją. Marley i rastafarianizm to znak firmowy i przynęta. – Przyjechałeś do Muzeum Boba? Może kupisz zioło? Nowa rastafariańska fryzura? Dobry przewodnik? W telewizji na okrągło niemal transmisja z zawodów w sportach zimowych. Ścieżka dźwiękowa to światowe pophity w aranżacji reggae.
„One love” i w nogi
Rozsądny przewodnik doprowadzi najwyżej do rozdroża zwanego Drzewem w Połowie Drogi. Dalej idzie się na własne ryzyko. Jeśli je podejmować, to rano, kiedy getto śpi, najlepiej w towarzystwie życzliwego miejscowego. Jeszcze bezpieczniej taksówką lub choćby autobusem. W południe ludzie z komunalnych ruder wylegną na słońce, podeprą baraki, zasiądą na kamiennych szczątkach przystanków autobusowych, na niezielonych trawnikach. Wtedy biała skóra może być tylko przyjemnym łupem. Nie ma co liczyć na policyjny patrol, chyba że to dzień wyborów. Jeśli policja czasem zapędza się do tych miejsc, to po rewizjach z baraków zostają wióry.
Więc najpierw ktoś gwizdnie, obłudnie pozdrowi wysuniętym kciukiem – na znak „one love”, powitanie rasta. Potem jakieś ręce znajdą się w twojej kieszeni – portfel odpłynie pierwszy.