Kapitan Jacek F. przyłożył pistolet (typ CZ-85, dwanaście naboi) po kolei do głów: syna, żony, szwagierki, teściowej, teścia i do swojej. Osiem kul. Do dziecka strzelił trzy razy.
Załamał się cztery miesiące po tym, jak pod Jelenią Górą wybrali wreszcie z żoną działkę pod budowę nowego domu. Trzy miesiące, od kiedy dostał ekspertyzę, że ma w ziemi pod domem w Szczytnej sporo wart kamieniołom. Miesiąc po tym, jak obgadał ze szwagrem szczegóły wspólnego kamiennego interesu. I równo dwa dni po tym, jak zadzwonił do Romana, że wreszcie będzie wiaterek, bo ma na kasetach haki na swoich przeciwników.
Samobójstwo czy egzekucja
Ludzie we wsi znają określenie rozszerzone samobójstwo. Ale mówią, że to nie w tym przypadku. Rozszerzone razy pięć? Raczej egzekucja, zwłaszcza że wszystkie strzały były prosto w głowę.
1 Dlaczego strzelał? Dlaczego właśnie on? – Prędzej po Piotrze, po mnie można by się spodziewać załamania. Ale nie po Jacku, który był z nas największym optymistą – mówi Roman. – Cóż, kiedyś będzie trzeba się z tym pogodzić.
Po Piotrze, owszem, było widać nerwy. Odchorowywał je: gdy raz pojechali z Jackiem do Warszawy na wezwanie z góry, do Piotra trzeba było wzywać lekarza. Im bardziej się martwił (a miał czym, bo choroba w domu, a jemu zostało pół pensji, czyli 1500 zł), tym bardziej chodził. Co znaczy, że w nocy brał kurtkę i bez celu szwendał się po ulicach.
Roman mówił mu: Znajdź sobie jakieś hobby. Roman znalazł sztukę walki, zrobił czarny pas (całe życie nie miał na to czasu), zaczął prowadzić zajęcia dżudo w szkole dla dzieci. Ciągnęło go do kościoła (mówi, że znajdował tam siłę i oparcie), więc chodził często.