Robota, nie ukrywajmy, brudna
Dlaczego Francuzi przestraszyli się polskiego hydraulika
Cóż tak przerażającego dostrzegli głosujący „nie” u polskiego hydraulika? Postanowiliśmy się przyjrzeć tej tajnej polskiej armii, znanej z czasów PRL.
Pomówieniom o morderstwo zdecydowany odpór dały polskie gazety: „Chcieli zwalić na naszych hydraulików” – ganił Francuzów „Super Express” prezentując sylwetkę polskiego fachowca z kluczem francuskim w ręce, który wiele lat przepracował na Zachodzie i czuje się lepszym hydraulikiem od większości hydraulików francuskich. „To nim przeciwnicy konstytucji straszyli Francuzów. I wygrali” – pisał „SE”.
Nieco swobodniej wypowiedzieli się w tej kwestii autorzy tzw. felietonów w radiowej Trójce oraz telewizyjnych „Faktach” i „Wiadomościach”. We wszystkich w charakterze ilustracji i przerywnika przywołano historyczny (proszę nie dopisywać: kultowy) skecz „Ucz się Jasiu!” Stanisława Tyma z kabaretu „Dudek” z czasów środkowego PRL (zdjęcie na sąsiedniej stronie). Tekst ten wykonywali trzej Najwięksi Majstrowie Kabaretu: Wiesław Michnikowski (klient), Jan Kobuszewski (majster) i Wiesław Gołas (Jasio, uczeń).
Publiczność dzieliła się wówczas na dwie grupy. Tych, którzy pękali ze śmiechu, i tych, którzy co prawda uśmiechali się, ale raczej przez łzy. Skecze (a także na przykład filmy Stanisława Barei) pokazywały rzeczywistość nieznacznie tylko przerysowaną, więc nie wszystkim było do śmiechu.
W okresie wczesnego PRL przedwojennemu hydraulikowi zmieniono nazwę na bardziej swojską i urzędową: montera instalacji sanitarnych. Zmiana wynikała też z niechęci do niemiecko brzmiących słów, mimo że hydraulik pochodzi od łacińskiego hydraulicus (poruszany wodą), a to z kolei słowo od greckiego hydraulikós, biorącego swój prapoczątek od hydr-aulós (piszczałka wodna). Autorzy Słownika Poprawnej Polszczyzny zwracają uwagę, że słowo to wymawia się poprawnie akcentując środkową sylabę (hy-drau-lik), a nie „u” (hy-dra-u-lik).
W czasach PRL hydraulik był częstym bohaterem gazetowym. Dzienniki toczyły prawdziwe wojny z rzemieślnikami (robotników nie wolno było ruszać) nie potrafiącymi naprawić wyjących rur w budynku „x”, nieodpowietrzonych kaloryferów w osiedlu „y”, gdy podczas mrozów grzejniki były ledwie letnie. Przyszli dziennikarze śledczy szlifowali pióra na tropach cieknących kranów, pękniętych rur czy uszczelek.
Kiedy w domu w kranie pękła uszczelka, był to niemały kłopot. Trzeba było zadzwonić albo pójść do spółdzielni do działu technicznego i uprosić wizytę hydraulika. W wyznaczonym dniu trzeba było wziąć wolne w pracy i czekać. Hydraulik przychodził (przyjęło się, że w bereciku z antenką i umorusany) i stwierdzał: Uszczelka. Ale takich na magazynie nie ma.
– Panie majstrze – zaczynaliśmy błagalnie albo zachęcaliśmy hydraulika butelką wódki – niech pan coś zrobi.
– Zobaczy się – odpowiadał – może znajomy będzie miał coś takiego. Ale to będzie robota prywatna.
– Jasne – godziliśmy się.
Po dłuższym czasie (mimo że wówczas bylibyśmy w stanie przysiąc, że odpowiednią uszczelkę cały czas miał w swojej hydro-narzędzio-torbie) przychodził i mówił: Udało się. Zakładał uszczelkę, kasował pieniądze, podpisywaliśmy mu też zlecenie ze spółdzielni i wszyscy byli zadowoleni.
W tamtych czasach powstał też dowcip, który do dzisiaj opowiadają sami hydraulicy – o szambonurku. Gdzieś tam zatkało się szambo. Przyjeżdża ekipa: majster i uczeń, niech będzie Jasio. Majster wślizguje się do kipiącego szamba, maca ręką, ale nie może dostać się do zaworu, bo ścieki sięgają mu brody. Jasiu – zwraca się do ucznia – podaj klucz. Majdruje kluczem przy dnie, szambo zaczyna się opróżniać, majster wychodzi, ręce wyciera w gazetę i mówi: Widzisz Jasiu, jak nie będziesz się uczyć, to zawsze będziesz tylko podawać narzędzia.
Wraz z transformacją hydraulik jakoś zniknął z pola widzenia opinii publicznej. Po części za sprawą importowanych marketów budowlanych, gdzie można kupić za grosze nie tylko dowolną uszczelkę, ale i najwymyślniejsze narzędzia przydatne do jej wymiany. Dopiero teraz, gdy Francuzi wywołali polskiego hydraulika, zdaliśmy sobie sprawę, że dawno go nie widzieliśmy, że rury nie pękają i nie wyją nam jak kiedyś, a kaloryfery dziwnie się nie zapowietrzają.
Jawna dywersja
– To za sprawą nowych technologii – twierdzi Andrzej Trzpil, starszy Cechu Instalatorów Sanitarnych, właściciel firmy, a zarazem wiceprezes Mazowieckiej Izby Rzemiosła i Przedsiębiorczości. – Niemal wszędzie stalowe rury wymieniono na plastikowe, rzadziej miedziane, a w instalacjach c.o. zamontowano automatyczne odpowietrzniki.
Stalowe rury korodowały, miały w środku nierówną powierzchnię ścianek, więc wyły i pękały. Plastikowe rury kanalizacyjne mają pogrubione ścianki, więc są cichsze od stalowych. Miedziane – najdroższe – także nie korodują. Z kolei współczesne baterie nie potrzebują uszczelek, bo ich głowice są ceramiczne, utwardzane krzemowo. Kiedyś, gdy ogrzewanie i ciepła woda były dotowane, ciepłowniom opłacało się nie dogrzewać mieszkańców i przesyłać im jak najmniej ciepłej wody. Teraz, gdy w większości domów zainstalowano liczniki zużycia ciepła i gorącej wody, gdy w cenie ciepła ujęte są koszty i zysk, każda firma dba o to, żeby ciepła i ciepłej wody sprzedać jak najwięcej. Awaria oznacza straty, kiedyś był to czysty zysk. Janusz Brzozowski, monter instalacji sanitarnych i hydraulicznych w osiedlu Pod Kopcem przy ul. Zwierzynieckiej w Warszawie, nie wybiera się pracować za granicą: – Tu, na miejscu, jest huk roboty, więc za chlebem nie trzeba jeździć – mówi.
Kiedyś zostać hydraulikiem nie było łatwo. Trzeba było skończyć szkołę, odbyć praktykę, zdać egzamin na czeladnika i dopiero po latach pracy można było zrobić papiery mistrzowskie. Z takimi uprawnieniami można było otworzyć zakład rzemieślniczy. Każdy zakład z kolei, obligatoryjnie, był zrzeszony w cechu.
– W 1989 r. Warszawski Cech Instalatorów Sanitarnych, potocznie zwanych hydraulikami, liczył 800 członków – wspomina Tadeusz Stelmaszczyk, kierownik biura cechu, od 24 lat właściciel firmy. – Dzisiaj jest nas 17, w tym płacących składki 7.
– Bo firmę może założyć każdy – uzupełnia Adam Kłopotowski, członek zarządu cechu. – Zapłaci parę złotych, zarejestruje, a jak robotę spartoli, wtedy się to cieniem kładzie na całą branżę.
Za ich spokojny sen
– Ja bym chętnie przyjął trzech, czterech uczniów – dodaje Stelmaszczyk. – Zapłaciłbym im nawet po parę złotych. Ale nie mam kogo przyjąć, nikt już nie kształci hydraulików. I to jest ze strony państwa jawna dywersja wobec młodych ludzi i wobec niektórych zawodów rzemieślniczych.
– Nie kształcimy, bo nie ma chętnych – wyjaśnia Stefan Lepieszka, dyrektor Zasadniczej Szkoły Zawodowej nr 31 w Warszawie przy ul. Rzymowskiego. Kiedyś, kiedy istniały kombinaty budowlane, to one w dużej części utrzymywały internaty, dzięki czemu mogły się kształcić dzieci z uboższych rodzin spoza Warszawy. – Bo uczniów warszawiaków – powiada dyr. Lepieszka – nigdy nie mieliśmy więcej niż 5 proc.
Są chętni, owszem, do zawodów fryzjer, kucharz, monter samochodowy, ale budowlanka nikogo nie interesuje.
Stelmaszczyk przewiduje, że za kilka lat przyjdzie mu zatrudniać Słowaków albo Węgrów. Może nawet Niemców, bo tam w zawodówkach nie tylko uczą się fachu, ale nawet języka polskiego.
– Nowe technologie nowymi technologiami – powiada Stelmaszczyk. – Ale rura – bez względu na to, czy ze stali, czy z plastyku – jak była, tak jest. I jak ona się zatka, to trzeba hydraulika, żeby ją przepchał. W kanalizacji, w ściekach, przy bydlęcych odchodach też. Czasem zanurkować trzeba w ekstrementach. To kto to zrobi? Taki Francuz nie łapie się przy tej robocie, bo ona – nie ukrywajmy – brudna jest.
Jednocześnie współczesny monter instalacji sanitarnych zajmuje się szeroką gamą robót. Oprócz wody, kanalizacji i ciepła także wentylacją, klimatyzacją, a przede wszystkim instalacjami gazowymi. – Jest potrzebny do normalnego życia jak powietrze – mówi Stelmaszczyk.
Prestiż zawodu psują jednak ostatnio złodzieje. Policja zlikwidowała w ciągu ostatnich miesięcy kilka grup przestępczych, których członkowie okradali mieszkania metodą na hydraulika. Na hasło: Z wodociągów – większość ich ofiar otwierała drzwi.
Stelmaszczyk nie chce być złym prorokiem, ale dopiero jak gdzieś pieprznie, tzn. nastąpi wybuch instalacji gazowej, z ofiarami, dopiero wówczas państwo być może wstrzyma jawną dywersję. Ale po kolei. Kiedyś, żeby zdobyć tzw. uprawnienia gazowe, trzeba było przepracować pięć lat w zakładzie, mieć rekomendację przełożonego, żeby pójść na kurs, który trwał kilka miesięcy, wreszcie zdać egzamin. Teraz różne firmy oferują – za 240 zł – kilkugodzinne kursy (ogłaszają się, że gwarantują dużą zdawalność) i już się ma uprawnienia gazowe. Z tymi uprawnieniami rejestruje się firmę i zdobywa zlecenie, na przykład na sprawdzenie instalacji gazowej w budynkach jakiejś spółdzielni mieszkaniowej. Ktoś bez doświadczenia nie sprawdzi 40–50-letnich, kruszejących już instalacji w piwnicach i nieszczęście gotowe.
Tak więc w sumie wczorajszym hydraulikom w nowym ustroju jest lepiej czy gorzej? Trudno powiedzieć. Wtedy narzekali i teraz narzekają. Wtedy narzekali na brak materiałów, teraz – że zachodnie firmy zarzucają nas swoimi narzędziami i materiałami. Wtedy narzekali, że obowiązkowo muszą się zrzeszać, teraz że organizacja jest słaba, bo niewielu się zrzesza. Kiedyś było za dużo roboty, teraz jest za mało, bo na przykład do przetargu publicznego startuje 50 firm i wygrywa ten, kto „robi emerytami i Ukraińcami”. Kiedyś nie było kredytów, teraz są, ale drogie. Kiedyś nie wolno było pracować w Niemczech, teraz wolno, ale tak piętrzone są trudności, taka masa formalności, że praktycznie nikt nie może się z nimi wyrobić.
U dewelopera też się nie opłaca: – Niedawno dogadaliśmy się z kierownikiem budowy. Już samochody, ludzi i sprzęt wysłałem na budowę osiedla. Szukam tego kierownika, nigdzie go nie ma, pod ziemię się zapadł. Na koniec okazuje się, że on innego wykonawcę znalazł. Albo tańszego, albo więcej od niego dostał – żali się Adam Kłopotowski.
Wydaje się, że Francuzi oraz inne ludy mogą spać spokojnie: polscy hydraulicy nie zaleją Europy z tej prostej przyczyny, że ich nie kształcimy. Przeciwnie – to europejscy hydraulicy mogą w przyszłości przyjeżdżać do Polski na saksy. Czy Polacy będą im tylko podawać narzędzia?