Klasyki Polityki

Gdy lud źle myśli

Czy demokracja może zagrozić wolności?

Rzeczywistość, którą współcześnie określamy krótkim mianem „demokracji”, jest w istocie bytem podwójnym. Rzeczywistość, którą współcześnie określamy krótkim mianem „demokracji”, jest w istocie bytem podwójnym. Mirosław Gryń / Polityka
Czy demokracja jest odporna na sytuacje, gdy funkcjonariusze partyjni, dla odniesienia sukcesu wyborczego, odwołują się do elektoratu przepełnionego lękiem, frustracją, ksenofobią? Co z demokracją, gdy lud wybiera opcje dla siebie niebezpieczne i niekorzystne?

Z mnóstwa przykładów przypominają się trzy charakterystyczne: Niemcy – 1933 r., Algieria – 1991 r., Austria – 2000 r. Wszędzie tam partie wrogie demokracji (lub co najmniej uważane za takie) doszły do władzy (lub były tego bliskie) przez kartkę wyborczą.

Jak demokracja może bronić się przed siłami antydemokratycznymi? I to nie tymi, które próbują obalić ją przemocą, ale wyrażającymi, tak czy inaczej, vox populi? Czy biorąc pod uwagę konieczne, własne ograniczenia – tak kruchy ustrój, jakim jest demokracja, posiada skuteczne środki przetrwania w naszym brutalnym świecie?

Rzeczywistość, którą współcześnie określamy krótkim mianem „demokracji”, jest w istocie bytem podwójnym.

Z jednej strony jest to taki porządek państwowy, w którym władza spoczywa w rękach partii zwycięskiej w powszechnych wyborach. Dawno minęły czasy, kiedy do udziału w wyborach dopuszczeni byli tylko wyselekcjonowani obywatele. Dziś każdy głos waży tyle samo. Głos profesora uniwersytetu tyle samo co głos akwizytora, głos mędrca tyle samo co głos tępaka, głos człowieka szlachetnego tyle samo co głos oszusta. W demokracji przedstawicielskiej rządzi – pośrednio – lud, jakikolwiek by był. (Chcieliście Leppera? No to go macie!).

Z drugiej strony wszakże jest to ustrój, gdzie rządzą reguły prawa. Te reguły to liczne ograniczenia nałożone na rządzący lud. Na przykład takie, że ściganie karne podlega sądowej kontroli. Że sądowej kontroli podlegają także decyzje administracyjne. Że sądy są niezawisłe (bez tego ich kontrola nad prokuraturą i administracją byłaby fikcją). Że trzon administracji państwowej stanowi korpus służby cywilnej – fachowych urzędników pozostających na swoich posadach niezależnie od zmiennych koniunktur politycznych. Że zakazane jest istnienie cenzury prasowej. Że warunkiem obowiązywania aktów prawnych jest ich publikacja w dzienniku urzędowym. Że uchwalenie ustawy musi przebiegać wedle określonej procedury i zyskać poparcie większości w parlamencie. Że ograniczenia wolności ludzkich i obywatelskich mogą być dokonane tylko za pomocą ustawy, a niektóre z nich nawet tylko za pomocą konstytucji. Że zmiana konstytucji wymaga kwalifikowanej większości w obu izbach parlamentu...

W państwie prawa rządzą zatem reguły prawa, a najważniejsze z nich pozostają pod – relatywną, ale mocną – ochroną, są więc w pewnym sensie niezmienne. Wola polityczna ludu musi się zmieścić w granicach tych reguł.

Niemcy od 1949 r. używają na określenie charakteru swojego państwa słowa „Rechtsstaat”, nasza konstytucja z 1997 r. mówi zaś w art. 2: „Rzeczpospolita Polska jest demokratycznym państwem prawnym (...)”.

Tak więc już sama zasada współczesnej liberalnej demokracji (liberalnej, czyli chroniącej wolności) zakłada istnienie pewnej tamy dla niepohamowanej woli ludu. Demokratyczne państwo prawa w szczególności nie pozwala wybranej demokratycznie większości zawiesić tych prawnych ograniczeń dla samowoli władzy, które eliminowałyby elementy kontroli władzy i możliwość odzyskania władzy przez opozycję. Współczesna demokracja jest więc ustrojem mieszanym. Od pojmowanego po jakobińsku czystego konceptu „władzy ludu” odeszła, łącząc go z konceptem „władzy prawa”. Minęły czasy, gdy zakładano, że lud – sam przez się – może być gwarancją wolności. Dziś, po wielu gorzkich doświadczeniach historycznych, z których najważniejszym chyba pozostaje doświadczenie nazizmu u władzy w Niemczech (1933–1945), ludowi się nie dowierza, zakładając, że pozostawiony sam na sam z nieograniczoną władzą może narobić głupstw. Albo i zbrodni.

Trybunał, czyli sąd nad polityką

Trzecia Rzesza powstała w wyniku zwyrodnień rządu, który wszelako miał z początku legitymację wygranych wyborów. Stąd w refleksji po upadku narodowego socjalizmu centralną kwestią było, jak nie dopuścić do tego przepoczwarzenia się partii, zachowującej pozory demokracji (bo korzystającej z demokratycznej drogi do władzy), w partię uzurpującą sobie całą władzę, wkrótce całą rację w sprawach państwowych, a w końcu narzucającą swojemu narodowi (i połowie świata) obłąkańczą ideologię. Prawnym pomysłem na zapobieżenie takiej ewolucji było poddanie partii politycznych wyśrubowanym wymogom prawa (co do ich programu oraz co do ich wewnętrznej struktury) po to, ażeby już w zarodku móc zdusić tendencje antydemokratyczne.

Zbrodni Trzeciej Rzeszy, których ostatecznym wykwitem były miliony ofiar komór gazowych, dokonywano w zgodzie z obowiązującym prawem (a w każdym razie z jego obowiązującą wykładnią). Zatem drugą centralną kwestią twórców nowego państwa niemieckiego było, co zrobić, żeby prawo ustanawiane przez państwo nie wymykało się spod elementarnych wymogów sprawiedliwości. Czy prawo, które zezwala na prześladowania i masowe mordy, zasługuje jeszcze na miano prawa? Odpowiedzią na tę kwestię był sąd konstytucyjny (Federalny Trybunał Konstytucyjny w Karlsruhe), mogący unieważnić każde prawo niezgodne z ustawą zasadniczą. Nie była to odpowiedź oryginalna, lecz zapożyczona z międzywojennej Austrii, która jako pierwsza na świecie zastosowała ten ustrojowy wynalazek (jeśli nie liczyć doświadczeń amerykańskich, gdzie jednak obowiązuje inny model, łączący funkcje sądu powszechnego najwyższej instancji z funkcjami sądu konstytucyjnego). Ale była to odpowiedź skuteczna, jeśli się zważy rolę, jaką Trybunał w Karlsruhe odgrywa w historii Republiki Federalnej.

Dziś sąd konstytucyjny to już standard w demokracji. Pouczające jest pod tym względem doświadczenie współczesnej Francji. Generał de Gaulle, twórca V Republiki (1958 r.), zainspirował utworzenie Rady Konstytucyjnej – ciała, które było quasi-sądem konstytucyjnym. Quasi, bo prawo do zaskarżania ustaw miały tylko cztery osoby w państwie: prezydent, premier, przewodniczący Zgromadzenia Narodowego (izby niższej parlamentu) i przewodniczący Senatu. W sytuacji, gdy większość obu izb była politycznie tożsama z obozem prezydenta, oznaczało to, że tylko rządzący mogli się posłużyć Radą. To odbierało tej instytucji polityczny sens. Jednak we francuskiej tradycji konstytucyjnej owa jakobińska niechęć do podważania prawa ustanowionego przez „wybrańców narodu” była zrozumiała. W końcu i Francja doszlusowała do światowego standardu: musi być jakaś instancja odwoławcza nad wolą politycznej większości. Reforma konstytucyjna z 1974 r. dała prawo zaskarżania ustaw także 60 deputowanym lub 60 senatorom. Oznaczało to w praktyce rozszerzenie tego prawa na opozycję i odtąd Rada Konstytucyjna, mimo swojej powściągliwej nazwy, upodobniła się do normalnego sądu konstytucyjnego.

To naturalnie nie zamyka dyskusji. Bo można dalej pytać o polityczną bezstronność sądu konstytucyjnego. W teorii jest tak, że mamy – z jednej strony – większość parlamentarną kierującą się z natury rzeczy motywami politycznymi przy stanowieniu prawa, z drugiej strony zaś – orzekających o jego zgodności z konstytucją sędziów, którzy są emanacją czystej idei prawa. To oczywiście tylko teoria. Łatwo wykazać, że również i owi „mędrcy” orzekają koniec końców wedle swoich subiektywnych przekonań. Rzadko norma prawna jawi się jako oczywistość, przeważnie – a już na pewno w sytuacji sporu – domaga się interpretacji: trzeba wykazać, co ona oznacza w konkretnej sytuacji faktycznej. Są to niemal zawsze dociekania dalekie od oczywistości, a na końcu sporu mamy jakiś aksjologiczny wybór. Ten zaś może się zmieniać w zależności od składu orzekającego, a nawet w zależności od ewolucji ideowej sędziów.

Wojciech Sadurski, opisując historię orzecznictwa amerykańskiego federalnego Sądu Najwyższego, zauważał: „Segregacja rasowa w szkołach i transporcie publicznym była zgodna z konstytucją lub niezgodna z nią, kara śmierci była dopuszczalna lub niedopuszczalna, zakaz aborcji był zgodny z konstytucją lub nie, ustanawianie przez Kongres maksymalnych godzin pracy było niezgodne z konstytucją, a potem zgodne, można było traktować kobiety odmiennie w zatrudnieniu, a potem nie można było, pornografia była zakazana przez ustawodawstwo stanowe lub cieszyła się ochroną, można było wsadzić kogoś do więzienia za radykalną agitację polityczną lub nie (...) żadna z tych zasadniczych zmian prawa nie była skutkiem poprawek konstytucyjnych, ale zmiany orzecznictwa Sądu Najwyższego” („Czas konstytucji”, „Rzeczpospolita” 11 października 1996).

Sadurski ma rację. Ale przecież nawet uznając te zastrzeżenia, wydaje się bezsporne, że jakiś sąd nad prawem w demokracji godnej tego miana musi być i że przy całej nieoczywistości jego rozstrzygnięć jest to jednak zapora przeciw arbitralności demokratycznej władzy. Jeśli amerykański system polityczny nigdy nie wynaturzył się w dyktaturę ani nawet nie zbliżył się do tej granicy, jest to niewątpliwie (między innymi) zasługą wbudowania w ten system niemal od początku sądowej kontroli konstytucyjności ustaw.

Bo mają też rację klasycy liberalizmu, z Monteskiuszem i Tocquevillem na czele, powiadając, że „rząd wielu” może być równie groźny dla wolności jednostki co „rząd jednego”. Demokracja musi stawiać takim wynaturzeniom tamę. I nie wolno tej tamy podkopywać w imię doraźnych interesów politycznych zmagających się z „prawnym imposybilizmem”.

Ucywilizować wrogów?

W praktyce parlamentarnej znane są dwa podejścia do sytuacji, gdy jakaś siła ekstremistyczna wejdzie do instytucji przedstawicielskich. Izolacja albo kooptacja. We Francji od dwudziestu kilku lat stosuje się strategię izolacji w stosunku do nielicznych deputowanych Frontu Narodowego w Zgromadzeniu Narodowym. Nie jest to trudne, bo obowiązująca niemal cały czas ordynacja jednomandatowa redukuje reprezentację tej partii do rozmiarów symbolicznych. Ale i w okresie, kiedy miała ona (wskutek obowiązywania ordynacji proporcjonalnej) większą liczbę przedstawicieli, partie głównego nurtu trzymały się od Le Pena z daleka. W Austrii w 2000 r. wybrano strategię przeciwną, wciągając Partię Wolności Jörga Hajdera do rządu. Wydaje się, dziś po kilku latach, że było to skuteczne, bo doprowadziło do stępienia jej radykalizmu. Inaczej sprawy miały się u nas.

Po wyborach 2001 r. zwycięski SLD próbował cywilizować Samoobronę przez zaproszenie jej przywódcy do Prezydium Sejmu – nic to nie dało, Leppera w końcu odwołano z funkcji wicemarszałka. Z kolei po wyborach 2005 r. zwycięski PiS zaproponował Samoobronie i Lidze Polskich Rodzin udział w koalicji. Wydaje się, że strategicznym zamierzeniem Kaczyńskiego było zmarginalizowanie obu tych skrajnych partii. Prawie mu się to udało (zobaczymy, czy wybory 21 października będą dopełnieniem tej ewolucji), chociaż za cenę programowego przesunięcia się w stronę populizmu Samoobrony i maskowanego nacjonalizmu LPR. Ceną za ten sukces jest także dalsze zepsucie obyczajów. W sumie strategia oswajania w wykonaniu Jarosława Kaczyńskiego dała bilans niejednoznaczny.

Ale jakkolwiek krytycznie patrzyłoby się na tę strategię, trzeba przyznać, że mamy tu do czynienia ze zjawiskiem kwadratury koła. Bo z jednej strony demokratom powinno zależeć na szerokim udziale społeczeństwa w systemie, a może szczególnie na udziale tych, którzy dotąd byli na zewnątrz systemu. Z drugiej jednak strony, kiedy ci outsiderzy wchodzą do systemu, demolują go i w konsekwencji należałoby ich z systemu wypchnąć. Nie ma tu, tak naprawdę, dobrego rozwiązania.

Wydaje się, że tego rodzaju sytuacja dowodzi szerszego i bardziej fundamentalnego zjawiska: demokracja wymaga dla swojego normalnego rozwoju istnienia odpowiedniej bazy społecznej. Gdy jej brak, muszą powstawać sytuacje takiej dysfunkcjonalnej obecności w systemie ludzi, którzy nie mają kultury politycznej pozwalającej im czuć się w demokracji „u siebie”. Demokracja potrzebuje demokratycznej podbudowy.

Czy polska szkoła dobrze przygotowuje do praktykowania demokracji? Można mieć co do tego uzasadnione wątpliwości. Czy polskie media umacniają, czy raczej osłabiają postawy demokratyczne? A organizacje pozarządowe, które trudnią się budowaniem podstaw demokracji, uczą tolerancji, zrozumienia odmienności kultur i wyznań religijnych – czy są dostatecznie silne? Musimy zadawać sobie te pytania. Bo demokracja nie wyrośnie i nie utrzyma się na każdej społecznej i kulturalnej glebie.

Eksport demokracji?

Na rozległych obszarach świata, z dala od centrów zachodniej cywilizacji, panuje drastyczna niesprawiedliwość, usankcjonowana przez państwo przemoc, nędza, niewolnicza praca dzieci, przymusowe „obrzezanie” kobiet i mnóstwo innych przejawów poniewierania ich godności. Tę listę można by długo ciągnąć. Co powinien zrobić szczery demokrata, konstatując taki stan praw człowieka na naszej planecie? Alain Finkilekraut w głośnym eseju z początku lat 90. pisał z ironią o postawie tych, którzy w tej kwestii stoją na stanowisku równouprawnienia kultur na zasadzie: „wasza kultura komponuje się z dyktaturą? – wasz problem”. Finkilekraut: „Że są kultury, gdzie przestępcom wymierza się kary cielesne, gdzie porzuca się bezpłodną żonę, a wiarołomną karze śmiercią, gdzie świadectwo mężczyzny jest warte tyle co świadectwo dwu kobiet, gdzie siostra ma tylko połowę praw dziedzicznych brata, gdzie praktykuje się ablację łechtaczki, gdzie małżeństwa mieszane są zakazane, a poligamia dozwolona? Miłość bliźniego wyraźnie nakazuje uszanować te zwyczaje. Niewolnik powinien korzystać z dobrodziejstw knuta – pozbawiać go tego knuta znaczyłoby okaleczyć jego istotę, obrazić jego ludzką godność, słowem – dać świadectwo rasizmu”(„Porażka myślenia”, Warszawa, 1992).

Zbyteczne dodawać, że kraje opisywane przez Finkilekrauta, to zarazem kraje pozbawione politycznych mechanizmów demokracji. Trudno się nie zgodzić z autorem, że opisywany stan rzeczy jest skandalem. Trudno się nie zgodzić, że obrona tego stanu rzeczy argumentem o równouprawnieniu kultur jest cynizmem. Ale jest jeden problem: jak zaprowadzić tam zachodnie standardy polityki i cywilizacji, skoro istniejący tam system posiada rzeczywiste i bardzo głębokie zakorzenienie kulturowe? Gdyby było inaczej, obalenie tyrana (Saddama Husajna w Iraku czy talibów w Afganistanie) byłoby początkiem drogi wiodącej nieuchronnie do ustanowienia demokracji. Otóż nic bardziej błędnego. Finkielkraut był tu naiwny w tej mierze, w jakiej spodziewał się, że nasza cywilizacja, cywilizacja praw człowieka, może się przyjąć w niezachodnim świecie jak gdyby mocą swojej atrakcyjności. Niestety w tej sprawie rację miał Tzvetan Todorov, wiele lat później protestujący przeciwko amerykańskiej interwencji w Iraku, gdy zauważał, że wysyłanie armii przeciw terrorystom jest po prostu nieskuteczne: „Dotąd (do 11 września 2001 – RG) Stany Zjednoczone mogły uważać, że sama ich przewaga militarna wystarczy, by wymusić respekt i że nikt nie będzie miał odwagi, by je zaatakować. Nie uświadomiły sobie tak naprawdę, jakie ryzyko stanowią pojedynczy terroryści gotowi poświęcić życie: wyrzekłszy się własnego życia, nie mają już nic do stracenia i nie obawiają się żadnej riposty” („Le nouveau desordre mondial”, Robert Laffont, Paris, 2003).

Tę krótką uwagę dotyczącą terrorystów można uzupełnić spostrzeżeniem, że terroryści nie wzięli się znikąd, ale wyrośli z jakiegoś kontekstu kulturowego. A to jest kontekst skrajnego fanatyzmu religijnego, nienawiści do zachodnich wartości cywilizacyjnych, choć także kontekst urażonej dumy i pogwałconej tożsamości – w sumie podglebie odpowiednie dla wyhodowania samobójców obwiązanych pasem z ładunkami wybuchowymi, detonujących je w autobusach w Hebronie czy w Betlejem, albo tych porywających samoloty i kierujących je na World Trade Center. W sumie to jest baza cywilizacyjna jak najdalsza od zachodniej demokracji. I na tym polega kłopot z amerykańską polityką „zaprowadzania demokracji” w Iraku i w Afganistanie. Wystarczy uświadomić sobie, jakie łamańce słowne robili Amerykanie, akceptując nową, posthusajnowską konstytucję Iraku, gdzie respektuje się wybitną rolę islamu w nowym państwie. Jest przecież wysoce prawdopodobne, że nie da się tego artykułu konstytucji uczynić martwą literą i albo islam rozsadzi próby demokratyzacji, albo uczyni instytucje demokratyczne pustą fasadą.

Jak widać, nasze problemy z Lepperem i Giertychem to nic w porównaniu z próbami demokratyzacji krajów islamskich. To jest dopiero kwadratura koła: w Algierii w 1991 r. można było pozwolić na dokończenie wyborów (ich pierwszą turę wygrał miażdżąco Islamski Front Ocalenia), tylko że wtedy na pewno zapanowałaby tam islamska republika jak w Iranie. Nie pozwolono na to, a zatem zapanowała tam wojskowa dyktatura. Dyktatura oświecona i zmierzająca do przywrócenia władzy cywilom, ale jednak rządy, które swoich przeciwników politycznych wtrąciły na wiele lat do więzienia. Co wybieramy?

Kruchość demokracji

Demokracja jest krucha. Trzeba tu przypomnieć słynny paradoks Boeckenfoerde’a. Wolfgang-Ernst Boeckenfoerde, czołowy niemiecki prawnik, długoletni sędzia Trybunału w Karlsruhe, powiada, że demokracja jest ustrojem, który nie potrafi sam zagwarantować swoich fundamentów. A nie potrafi, bo nie może – pozostając sobą – postawić ani na siłę, ani na jednolity światopogląd, który by te fundamenty cementował. Cementem demokracji jest zgodne współdziałanie i wzajemna lojalność jej obywateli – mimo wszystkich dzielących ich różnic politycznych, światopoglądowych i religijnych.

Demokracja współczesna, pomna swej niedawnej słabości, bardzo się umocniła. Nie jest bezbronna, tak jak republika weimarska w 1933 r. Ale nie jest też pewna, że na świecie zwolna zwycięży jej wzór cywilizacyjny. Tego nie wiemy, choć raczej należy się spodziewać gigantycznych trudności. Nie będzie ani prostej powtórki z dojścia Hitlera do władzy, ani „końca historii”.

Tym, co w ostatnich dziesięcioleciach może dawać pewne przesłanki do optymizmu, jest rosnąca współzależność całej ludzkiej cywilizacji, określana mianem globalizacji. Przejawia się ona głównie w standaryzacji ekonomicznej, która wymusza również do pewnego stopnia standaryzację sposobów życia. Kto pamięta, jakim wzorem cywilizacyjnym dla Polaków pod rządami komunistycznymi była cywilizacja Zachodu docierająca do nas przez szczeliny w żelaznej kurtynie (wyjazdy „na saksy”, przeglądy zachodnich filmów, muzyka rozrywkowa przez radio), ten zgodzi się z twierdzeniem, że w tamtych czasach Polacy instynktownie ciążyli ku Zachodowi. Tak się jednak działo przy pewnej bliskości kulturowej. W sytuacji znacznego kulturowego dystansu to oddziaływanie jest dwojakie. Z jednej strony ta masowa, w decydującej mierze amerykańska, kultura kusi mieszkańców odległych zakątków świata lepszym życiem, z drugiej jednak strony u niektórych z nich wywołuje reakcję odrzucenia. Wystarczy przypomnieć sobie portrety psychologiczne terrorystów z 11 września. Dominowało w nich poczucie upokorzenia przez zachodnią, relatywistyczną kulturę ich tożsamości, osnutej na religijnym integryzmie.

W rejonach bliższych nam geograficznie warto zwrócić uwagę na standaryzację prawną. Rolę „rygla demokracji”, czyli zapory przed rodzącymi się w jej łonie szaleństwami, spełnia już przynależność do Rady Europy. Przez to, że pozwala obywatelom jej państw członkowskich skarżyć się na wyroki wydane w swoim kraju przed Europejskim Trybunałem Praw Człowieka w Strasburgu. Jeszcze skuteczniejsza jest presja Unii Europejskiej i nie chodzi tylko o jej instytucje wymiaru sprawiedliwości, ale również (czy może głównie) o presję finansową. Jeśli taka partia jak Samoobrona chwali dziś przynależność do UE, to ma to swoją wymowę. Partia Leppera robi to bowiem nie z umiłowania praw człowieka, ale z umiłowania dopłat bezpośrednich i funduszy strukturalnych. Ale efekt jest podobny. Chcecie kasy? Przestrzegajcie praw człowieka!

Jak skuteczne są zatem „rygle demokracji”? Jeśli niebezpieczeństwo to przedstawimy jako powódź, to wiemy, że mamy rygle, które nas ochronią przed „wodą stuletnią”, ale nie takie, które ochroniłyby nas przed „wodą tysiącletnią”.

Roman Graczyk jest publicystą, w latach 1984–1991 był dziennikarzem „Tygodnika Powszechnego”, a w latach 1993–2005 – „Gazety Wyborczej”.

Niezbędnik Inteligenta Polityka. Niezbędnik Inteligenta. Wydanie 13 (90134) z dnia 29.09.2007; Niezbędnik Inteligenta; s. 9
Oryginalny tytuł tekstu: "Gdy lud źle myśli"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Historia

Dlaczego tak późno? Marian Turski w 80. rocznicę wybuchu powstania w getcie warszawskim

Powstanie w warszawskim getcie wybuchło dopiero wtedy, kiedy większość blisko półmilionowego żydowskiego miasta już nie żyła, została zgładzona.

Marian Turski
19.04.2023
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną