Kraj

Parytety, kwoty, czyli wojna kobiet?

Posłanki PO (od lewej): Iwona Guzowska, Renata Zaremba, Marzena Okła - Drewnowicz, Monika Wielichowska Posłanki PO (od lewej): Iwona Guzowska, Renata Zaremba, Marzena Okła - Drewnowicz, Monika Wielichowska Wojciech Olkuśnik / Agencja Gazeta
Parytety nie pomogły mi w boksowaniu – powiedziała posłanka Platformy Obywatelskiej Iwona Guzowska. I choć w debacie o parytetach i obywatelskim projekcie ustawy proponującej oddanie 50 proc. miejsc na listach wyborczych kobietom wypowiedziano wiele głupstw, pani posłanka powiedziała być może głupstwo największe.

Chyba, że startowała w konkurencji „Srebrne usta” w radiowym plebiscycie i nie odnosiła się ani do samej idei parytetów, ani do projektu ustawy.

Mimo protestu licznych pań, głównie z klubu PO, a także pani Elżbiety Radziszewskiej, pełnomocniczki rządu do spraw równego statusu i przeciwdziałania dyskryminacji, projekt obywatelski przeszedł pierwsze czytanie i teraz zajmie się nim sejmowa komisja.

Powiedzmy od razu, kwestia budzi kontrowersje i nie jest jednoznaczna. Ciekawe jednak, że kontrowersje większe są wśród polityków, w tym głównie polityczek, niż w społeczeństwie. Przeprowadzone na początku tego roku badanie CBOS dowodzi, że większość (ponad 60 proc. ankietowanych) chce większego udziału kobiet w polityce. Zwolennicy takiego poglądu nie grupują się w ramach elektoratu jakiejś jednej partii. Są wszędzie, podobnie zresztą jak przeciwnicy. Na wprowadzeniu parytetów, czy kwot nie zyska jakieś jedno konkretne ugrupowanie. Każde natomiast może stracić.

Stało się bowiem tak, dzięki inicjatywie Kongresu Kobiet Polskich, a także społecznemu ruchowi, który ujawnił się w trakcie zbierania podpisów pod projektem, że problem udziału kobiet w życiu publicznym, fakt ich oczywistej dyskryminacji, stał się ważny. I to we wszystkich dyskusjach o polityce, przedsiębiorczości i zwyczajnym życiu, gdzie brakuje żłobków, przedszkoli, gdzie kobieta zarabia mniej niż mężczyzna na takim samym stanowisku. Partia, która tego problemu nie dostrzega sama skazuje siebie na ubytek głosów.

Jest zresztą paradoksem polskiej sytuacji, na który zwracają uwagę eksperci z wielu krajów, że w Europie Zachodniej to partie były promotorami rozwiązań wzmacniających pozycję kobiet w życiu publicznym, a w Polsce dzieje się na odwrót. To społeczny ruch ciągnie polityków prawie za uszy, a oni (w tym i one) bronią się jak mogą, aby się jednak nie posunąć na tej politycznej męskiej ławce.

Po pierwszej sejmowej debacie nie widać szans na uchwalenie ustawy w zaproponowanym kształcie. Wytoczono przeciwko niej ciężkie działa, także w postaci opinii, że jest niezgodna z konstytucją.

Większość opinii mówi wprawdzie o zgodności, ale zawsze dobrze mieć pod ręką opinię odmienną, jak wiadomo prawo podlega rozmaitym interpretacjom. Podzieliły się w opiniach kluby parlamentarne, pani pełnomocnik zalała listami mailowe skrzynki bardzo wielu osób montując front przeciwko parytetom. Właściwie należało by zapytać: po co tak wielka ofensywa przeciwko niewielkiej ustawie, która o niczym nie przesądza, bo przecież ostateczny głos i tak należy do wyborcy?

Mimo tej ofensywy coś się jednak zmienia. PO chce już, aby na jej listach w pierwszej piątce znalazły się przynajmniej dwie kobiety, PiS zapowiedziało projekt ustawy premiującej finansowo partie, które wprowadzą do Sejmu najwięcej kobiet. Część posłanek PO proponuje 30-procentowe kwoty na listach.

Po prostu nie wypada już udawać, że problemu nie ma i zapewne nawet, jeśli inicjatywa obywatelska upadnie lub zostanie zmieniona w toku prac parlamentarnych, nic już nie będzie takie samo jak wcześniej. Tylko sejmowa dyskusja z jej niskim poziomem, nieznajomością rzeczy, marną demagogią bardzo przypomina tę sprzed lat, kiedy to pomysł zwiększenia udziału kobiet w życiu publicznym upadł po raz pierwszy. Już w pierwszym czytaniu. Najwyraźniej społeczeństwo dojrzewa, politycy jakby zdecydowanie mniej.

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Świat

Dlaczego Kamala Harris przegrała i czego Demokraci nie rozumieją. Pięć punktów

Bez przesady można stwierdzić, że kluczowy moment tej kampanii wydarzył się dwa lata temu, kiedy Joe Biden zdecydował się zawalczyć o reelekcję. Czy Kamala Harris w ogóle miała szansę wygrać z Donaldem Trumpem?

Mateusz Mazzini
07.11.2024
Reklama