Notowania PO spadły średnio do poziomu ok. 40 proc. poparcia. Realnie można je chyba szacować jeszcze niżej, gdzieś trochę ponad 30 proc., co potwierdziły wybory samorządowe, ale i niektóre z ostatnich sondaży. Odżyły więc spekulacje, jak będzie wyglądać powyborcza rządząca koalicja. Trwa dzielenie skóry na Platformie.
Ta nowa wycena wyborczych szans Platformy wynika z zachwiania się całej strategii politycznej Tuska, czyli koncepcji szerokiej antypisowskiej formacji. Ten motyw nagle osłabł. I gdy teraz publicysta Rafał Kalukin pisze na łamach „Gazety Wyborczej”: „Jeśli [władza] nie podoła oczekiwaniom – trudno. Być może będzie musiała odejść, być może zastąpi ją na jakiś czas władza jeszcze gorsza”, to jest to przejaw tego dziwacznego, ale charakterystycznego dla części rozczarowanych do PO wyborców myślenia: niech przyjdzie choćby PiS i nas zdrowo pokopie, ale Platforma dla zasady powinna być ukarana. Można to zrozumieć tak, że PiS powinien wygrać, aby jakieś teoretyczne wymogi demokracji zostały uratowane. Nawet jeśli w codziennej praktyce demokracja ma dostać w kość. Dość to – powiedzmy – oryginalna logika.
Ten sposób myślenia to także skutek pokupnej ostatnio formuły, że dość już wojny polsko-polskiej, personifikowanej przez Kaczyńskiego i Tuska. Że ona zamazuje prawdziwe problemy kraju oraz nie odzwierciedla bogatej mozaiki poglądów i interesów społecznych. Jest to po części prawda, tyle tylko, że tego konfliktu nie sposób unieważnić. Ci, którzy w deklaracjach nie godzą się na wojnę polsko-polską, w najbliższych wyborach, jeśli do nich pójdą, tak czy inaczej oddadzą realną władzę jednemu z dwóch jej uczestników.
PiS ma gwarantowane około 25 proc. Na razie na zapaściach Platformy najbardziej korzysta SLD, który w kilku sondażach zbliżył się do 20 proc.