Większość lekarzy nie przystąpiła bowiem do protestu i nadal wypisują pacjentom normalne recepty, także na leki refundowane. Wystawiania recept refundowanych odmówiła tylko część lekarzy, którzy przyjmują w gabinetach prywatnych. Ich dotychczasowe umowy z NFZ wygasły, a na nowe nie chcą się zgodzić. Agnieszka Pachciarz twierdzi jednak, że 40 proc. lekarzy praktykujących prywatnie umowy podpisało i protestować nie będzie. Jeśli nawet grono protestujących zwiększy się, to kłopoty mogą dotyczyć zaledwie 3–4 proc. recept.
Chcąc złagodzić sytuację, Fundusz zaproponował szpitalom, aby na tzw. sorach (szpitalnych oddziałach ratunkowych oraz oddziałach opieki nocnej) zorganizowały dodatkowe punkty przyjmowania pacjentów. Zachętą dla zadłużonych szpitali ma być wysoka zapłata – 25 zł od osoby. Dodatkowe pieniądze NFZ zamierza uzyskać z kar, którymi obciąży lekarzy odmawiających wypisywania recept.
Według tej kalkulacji kolejny protest nie powinien być dla pacjentów dolegliwy. O wiele bardziej uderzy natomiast po kieszeni samych lekarzy – mało kto zdecyduje się na wizytę, żeby potem płacić pełną stawkę za leki albo szukać kolejnego lekarza, który „przepisze” receptę. Protestujący świetnie zdają sobie z tego sprawę.
Kalkulacja NFZ może się mimo to okazać błędna i akcja protestacyjna nabierze dynamiki. Wprawdzie publiczne szpitale i przychodnie mają z NFZ ważne umowy i nie wolno im żadnego pacjenta odesłać z receptą ozdobioną pieczątką „refundacja do uznania NFZ”, ale jest jeden słaby punkt. Nie wiadomo, jak zachowają się doktorzy, którzy z tymi publicznymi placówkami nie są związani umową o pracę, ale kontraktami (czyli jak firma z firmą)...
Lekarze już przyczynili się do utraty posady przez poprzedniego prezesa NFZ.