Od dawna Aleksander Kwaśniewski nie obrywał tak, jak obrywa dzisiaj. Od polityków i mediów, od dziennikarzy „Gazety Wyborczej” i „Do Rzeczy”. Od Millera, Kaczyńskiego i Tuska. Najłagodniejszy z nich wszystkich, Radosław Sikorski, ironicznie broni byłego prezydenta słowami: „przecież emerytowani politycy imają się różnych zajęć”.
Dla kogoś, kto tak świetnie jak Aleksander Kwaśniewski zna cały ten polski światek polityczno-medialny (sam także go przecież budował), taka sytuacja nie mogła być zaskoczeniem. Może dlatego zwlekał ze swoim „powrotem do polityki”. Wiedząc, że „powracając”, znajdzie się w pozycji, kiedy nie ma już władzy, a więc nie może się także spodziewać jakiejkolwiek osłony. A kiedy wrócił i postawił na najbardziej ryzykownego konia, Janusza Palikota, bardzo długo tylko markował zaangażowanie. Właściwie dopiero po odpaleniu „ukraińskiej afery”, co – zgodnie z zasadą akcji i reakcji – nastąpiło po tym, jak polityk z list Palikota Paweł Piskorski próbował przylepić Platformie łatkę partii „finansowanej przez niemieckich chadeków”, Aleksander Kwaśniewski zaczął pojawiać się regularnie na tle logo Europy Plus Twojego Ruchu. Wystąpił też wreszcie razem z Palikotem na konwencji kończącej kampanię wyborczą ugrupowania, któremu wcześniej tak nieśmiało patronował. Jakby poczuł, że tym razem nie ma już odwrotu.
Powiedzmy sobie szczerze, dziś każda medialna wrzutka na Kwaśniewskiego sprzedaje się świetnie. Nic więc dziwnego, że Piotr Semka, który dobrze pamięta oportunizm medialny osłaniający Kwaśniewskiego w 2000 r., cieszy się na łamach tygodnika „Do Rzeczy”, że „na pochyłego Kwaśniewskiego każda koza wejdzie”.