Kraj

TKM*

Bezkarni dygnitarze z PiS

Jarosław Kaczyński podczas gali Człowiek Wolności tygodnika „wSieci” w Filharmonii Narodowej Jarosław Kaczyński podczas gali Człowiek Wolności tygodnika „wSieci” w Filharmonii Narodowej Rafal Oleksiewicz / Reporter
Miało nie być Bizancjum, nepotyzmu, celebry i arogancji władzy. Wyszło jak zawsze. A nawet znacznie lepiej.
Auta rozbite w wypadku pod Toruniem, spowodowanym najprawdopodobniej przez kierowców ministra Macierewicza.Marek Dembski/PAP Auta rozbite w wypadku pod Toruniem, spowodowanym najprawdopodobniej przez kierowców ministra Macierewicza.
Rzecznik MON Bartłomiej Misiewicz podczas przejażdżki czołgiem.9BP w Braniewie Rzecznik MON Bartłomiej Misiewicz podczas przejażdżki czołgiem.
Tablica mająca uwiecznić pobyt prezydenta Dudy w Małym Cichym.Gazeta.pl Tablica mająca uwiecznić pobyt prezydenta Dudy w Małym Cichym.
Ulica w Starachowicach nazwana na cześć matki prezesa PiS.Piotr Polak/PAP Ulica w Starachowicach nazwana na cześć matki prezesa PiS.

Artykuł w wersji audio

Tempo, w jakim władza deprawuje ludzi z PiS, porównać można jedynie z tym, w jakim Antoni Macierewicz pokonał trasę od ojca Rydzyka do prezesa Kaczyńskiego. Dojechać w niespełna godzinę i 40 minut spod Torunia do centrum Warszawy to więcej niż wyczyn. Według relacji świadków monowska kolumna w terenie zabudowanym poruszała się z prędkością grubo przekraczającą 100 km na godzinę. Trudno się dziwić, że kierowcom nie udało się wyhamować na czerwonym świetle.

Później można się już tylko dziwić. Jadący w kolumnie minister obrony narodowej nie zainteresował się stanem zdrowia poszkodowanych. Ze spuszczoną głową przesiadł się po prostu do trzeciej limuzyny, która towarzyszyła mu w tej podróży i opuścił miejsce wypadku. A raczej drobnej kolizji, jak poinformowała policja, która zresztą szybko oddała postępowanie Żandarmerii Wojskowej. Tej samej, której kierowcy najprawdopodobniej byli sprawcami wypadku. – Minister Macierewicz dał właśnie kolejny przykład, jak zachowuje się w sytuacjach kryzysowych. W Smoleńsku też uciekł. Strach pomyśleć, jak zachowa się na wypadek wojny – mówi Tomasz Siemoniak, były minister obrony narodowej. Partyjni koledzy stoją za Macierewiczem murem. Według wiceministra Kownackiego jego szef jechał „z taką prędkością, jaka była potrzebna”. A umykać musiał przed ewentualnym zamachem.

Trzy samochody w kolumnie to przywilej, z którego poprzednio korzystali jedynie prezydent i premier. Antoni Macierewicz rozbudował własną ochronę do rozmiarów absurdalnych i dotychczas niespotykanych w MON. Jego poprzednicy korzystali z jednego kierowcy i jednego ochroniarza. Macierewicz najczęściej używa dwóch limuzyn. W jednej jeździ on wraz z ochroniarzem. W drugiej ma dodatkowy zespół ochraniający. W sumie na bieżąco ma dwóch kierowców i trzech ochroniarzy. Każdą z tych osób trzeba policzyć razy trzy, bo dla zapewnienia ciągłości ochrony funkcjonariusz musi mieć dwóch zmienników. Taka rozbudowana ochrona ma chronić ministra przed zamachem. Ale wygląda na to, że największym zagrożeniem dla ministra jest on sam.

Nóżka się pośliznęła temu Misiu

Z rzeczy niewygodnych dla szefa MON jest jeszcze sprawa rozbitych limuzyn. Podczas wypadku pod Toruniem skończyło się na skasowaniu pięciu samochodów prywatnych i dwóch rządowych. Co z perspektywy ministerstwa nie jest wielką stratą, bo – jak doniósł portal Onet – resort po cichu kupił sobie aż 30 nowych limuzyn i to w wersji specjalnej, po około milion złotych sztuka. – Samochody nie są opancerzone, a jedynie wzmocnione. Poza tym mają wyposażenie, o jakim nie może marzyć zwykły klient, bo w tej konfiguracji auto mogą kupować jedynie rządy – mówi Mateusz Multarzyński, redaktor naczelny portalu Spec Ops. Rząd formalnie ich jednak nie kupił, tylko zlecił to zadanie Żandarmerii Wojskowej, której łatwiej było kupić samochody po cichu. Sprawa długo nie ujrzała światła dziennego, bo politycy PiS wykorzystali zapisy specustawy, którą uchwalono przed szczytem NATO. Po dwóch dniach szczytu do rozdania wśród swoich było 30 wypasionych aut. Chętnych było tylu, że samochodów nie starczyło dla najwyższych dowódców w armii. Nie zabrakło jednak auta dla rzecznika Bartłomieja Misiewicza.

Fakt, że Bartłomiej Misiewicz nie ma studiów, nie oznacza, że brakuje mu sprytu. Wbrew urzędniczej niemożności udało mu się sprawić, żeby dla rzecznika znalazła się limuzyna. Zabrano ją po prostu pierwszemu zastępcy szefa Sztabu Generalnego. W sztabie postanowili nie robić z tego afery. Zwłaszcza że minister nie tylko to akceptował, ale zmienił nawet przepisy pod swojego pupila. Misiewicz dostał prawo do korzystania z karty drogowej typu A, która uprawniała go do używania pojazdu bez ewidencji przejechanych kilometrów i podawania trasy. Dwugwiazdkowy generał z reguły ma kartę drogową typu B. Jego kierowca, wioząc go do pracy, nie może nawet zatrzymać się pod sklepem spożywczym. Po pracy generał musi się poruszać własnym autem albo na piechotę.

Skoda superb, którą Misiewicz dostał na początku, szybko mu się jednak znudziła. Jego ambicje sięgały wyżej. Po szczycie przesiadł się do BMW 7. Dostał również kierowcę, ochroniarza, z którym ostatnio brylował na dyskotece w Białymstoku. Ambicje rzecznika sięgały wyżej również w kwestii własnego ego. Misiewicz, wizytujący 12. Dywizję Zmechanizowaną, poczuł się urażony, że dowódca nie witał go przed frontem jednostki, a zaledwie przyjął w gabinecie. Misiewicza kosztowało to wiele nerwów, a gen. Andrzeja Reudowicza stanowisko. – Cudem ocalał w wojsku. W zasadzie uratowało go tylko to, że był kanclerzem Orderu Krzyża Wojskowego, najwyższego odznaczenia nadawanego w czasie pokoju – mówi jeden z jego kolegów. Reudowiczowi trzeba było jednak znaleźć stanowisko za granicą, bo rzecznik nie życzył już sobie go oglądać.

Wojskowi nie wyciągnęli odpowiednio szybko wniosków z tej lekcji i podobna historia przytrafiła się dowódcy 21. Brygady Strzelców Podhalańskich. Płk Zenon Brzuszko, weteran po trzech misjach, doświadczony dowódca, po majowej wizycie rzecznika w jednostce poległ na tym samym błędzie. Trzeba było wysłać go na zaległy urlop. Później trochę pochorował. Dowódców, którzy przychodzili bronić Brzuszki, Misiewicz przyjmował na sali do badmintona, bo właśnie odkrył w sobie pasję do sportu. Brzuszko do dowodzenia podhalańczykami już nie wrócił. Jego również rzucono na odcinek międzynarodowy.

Kolejni dowódcy byli już mądrzejsi. Nie tylko spełniano kaprysy rzecznika, ale nawet próbowano im wyjść naprzeciw. Jak chciał pojeździć czołgiem, to znajdował się czołg. Postrzelać – proszę sobie wybrać z czego. Tu następowało co prawda kłopotliwe zamieszanie, bo pan rzecznik nie opanował jeszcze nazewnictwa. W jednej z jednostek na spotkanie z Bartłomiejem Misiewiczem wypożyczono rzeźbione krzesło przypominające tron. Rzecznik zajął miejsce siedzące. Dowódca wolał postać. Opłacało się. Kilka tygodni później dostał kolejną gwiazdkę.

Misiewicza już raz trzeba było schować przed opinią publiczną na kilka tygodni. We wrześniu po kumulacji afer, w tym związanych ze zmianami przepisów pod pana rzecznika, żeby mógł zasiadać w radach nadzorczych, Misiewicz zszedł z linii strzału. Wrócił na początku grudnia. Po wystąpieniu w białostockiej dyskotece, gdzie dał się poznać dosłownie (namawiał didżeja, żeby ogłosił, że jest na sali), czara goryczy się chyba przelała. Premier Szydło osobiście interweniowała w jego sprawie u swojego ministra, ale – jak stwierdziła – decyzja jest w rękach Macierewicza.

Ciepły budyń

Przypadek Misiewicza jest najbardziej nagłośniony, co nie znaczy, że odosobniony. W interiorze szybko zorientowano się, czego nowa władza oczekuje. I postanowiono jej to dać. A nawet trochę więcej, tak na wszelki wypadek.

Kolno to mała miejscowość, ale charakterystyczna. Andrzej Duda rządzi tutaj już od 2006 r. Tak się tam żartuje, bo burmistrz Kolna też się nazywa Andrzej Duda. W sierpniu miasteczko odwiedził wiceminister spraw wewnętrznych Jarosław Zieliński. Przyjęto go na miarę wyobrażeń o przyjmowaniu ministra. Całą drogę do pomnika ofiar katastrofy smoleńskiej minister pokonał po czerwonym dywanie. W Augustowie też podobno chętnie cięto biało-czerwone kartony na konfetti zrzucane z helikopterów dla ministra. Ministrowi się podobało. Po nagłośnieniu sprawy przez media winnych ukarano dla przykładu.

W Starachowicach już jakiś czas temu udało się przewalczyć nazwanie głównego ronda w mieście imieniem prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Tracący wpływy u prezesa miejscowy poseł PiS postanowił iść za ciosem i odchodzącą od ronda ulicę nazwać imieniem Jadwigi Kaczyńskiej. W mieście żartują, że ulica Jadwigi Kaczyńskiej prowadzi do kolejnego ronda, a to będzie imienia Jarosława Kaczyńskiego. W ten sposób można będzie w kółko jeździć po Kaczyńskich.

Pełnia mocy, która nagle spadła na barki nowej władzy, z jednej strony nieco ją przygniata, z drugiej mile łechce. Po zakupie nowych samolotów dla vipów dużo emocji wzbudziła sprawa wyposażenia kabiny. Za dwa Gulstreamy G550 trzeba było zapłacić 440 mln zł. Skóra i drewno na wykończenia są już w cenie. Ale należy wybrać wariant kolorystyczny. Samoloty kupuje co prawda MON, ale misję wyboru koloru tapicerki powierzono Beacie Kempie, szefowej Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. Pani minister poleciała w tym celu do Stanów Zjednoczonych. Wybór był ciężki. Z jednej strony ciepły budyń, z drugiej strony mocny koniak. Kusiła również złamana czerń. Z relacji świadków wynika, że pani minister postawiła na ciepły budyń, żeby było poczucie czystości. Ale dywan wybrała w szarościach, bo wiadomo, że do samolotu zawsze się trochę tego błota z dworu naniesie.

Nawet szeregowi działacze partii rządzącej musieli jakoś mentalnie odnaleźć się w sytuacji posiadaczy władzy, a nawet kraju. Jeden z posłów z drugiego szeregu sprawę widzi tak: wyborców PiS wcale aż tak bardzo nie drażni to, że ich przedstawiciele wożą się i noszą coraz lepiej niż oni. – Choć im samym się nie przelewa, podoba im się, że władza, która ich reprezentuje, nosi się godnie, że spotyka się w eleganckich miejscach, bo to poprawia ich samopoczucie. Przez wiele ostatnich lat czuli się pogardzani, więc w ten sposób przywraca się im godność. Dlatego lajkują i podają dalej zdjęcia działaczy i posłów fotografujących się we wnętrzach czterogwiazdkowego hotelu w Jachrance na posiedzeniu klubu PiS.

Sam hotel tak odnotował spotkanie polityków PiS sprzed kilku dni: „W podwarszawskiej Jachrance z dala od zgiełku miasta, zaszczyceni byliśmy możliwością przygotowania miejsca na wystąpienie Prezesa partii Jarosława Kaczyńskiego”. Dodają, że hotel wybierają elity biznesu i polityki. I dalej, że to „wielki zaszczyt i honor przyjmować tak znamienitych Gości – Rząd Polski oraz Posłów i Senatorów”.

Właściciele stacji narciarskiej Małe Ciche poszli dalej. Pobyt prezydenta Dudy w swoim obiekcie uwiecznili pamiątkową tablicą wraz z płaskorzeźbą głowy państwa. Mieli za co dziękować, bo była to liczna wizyta. Andrzej Duda tylko w czasie zjazdu pilnowany jest aż przez sześciu agentów Biura Ochrony Rządu. Dla niepoznaki wszyscy mają takie same kombinezony i kaski jak pan prezydent. W czasie zjazdu nigdy nie wiadomo, który zjeżdżający to głowa państwa.

Najlepiej chronionym politykiem PiS jest jednak Jarosław Kaczyński. Firma, która przez 24 godziny na dobę chroni prezesa PiS, rocznie zarabia na tym interesie około miliona złotych. Faktury płacone są z pieniędzy partyjnych, w tym budżetowych. Prawdziwe życie suwerena, o którym tak chętnie i dużo mówi prezes Kaczyński, zna jedynie zza przyciemnianych szyb swojej limuzyny.

18. każdego miesiąca, w miesięcznicę pogrzebu brata i bratowej, Jarosław Kaczyński jedzie do Krakowa. Teraz złośliwi żartują, że jedzie do katedry wawelskiej, bo w drodze wyjątku jego limuzyna wjeżdża na zamkowy dziedziniec. Zanim PiS wygrał wybory, parkowali limuzyny pod Wawelem i kilkaset metrów przemierzali piechotą. W czerwcu wyszło na jaw, że poleciał na krakowską miesięcznicę policyjnym śmigłowcem. – Na moją interpelację o ten lot minister Zieliński odpowiedział, że prezes PiS przebywał na pokładzie na zaproszenie Mariusza Błaszczaka, więc to nie były żadne dodatkowe koszty – mówi poseł Brejza.

Jarosław Kaczyński miał jakieś poczucie przyzwoitości czy politycznej ostrożności, bo – jak czytamy w odpowiedzi na interpelację – „przekazał pieniądze na rzecz fundacji Pomocy Wdowom i Sierotom po Poległych Policjantach, w wysokości kosztu biletu rejsowego za przelot na trasie Świnoujście–Kraków”.

Chlebek z masłem i wędliną

Wielki casting na bycie nową elitą zaczął się już kilka dni po objęciu władzy. Stanowiska przejmowano metodą na komandosa. Najpierw zająć gabinet, a później zwolnić kogo się da. Bez żenady sięgano po postaci, które w każdym normalnym państwie, raz skazane na śmierć publiczną, nie dostałyby drugiej szansy na eksponowane stanowisko. Marek Surmacz, zwany również McMinistrem, w 2006 r. jako wiceminister MSWiA zadbał, żeby policjanci dostarczyli koleżance z rządu (wiceminister pracy i polityki społecznej Elżbiecie Rafalskiej) dwa hamburgery do pociągu. Z pracy wyleciał dopiero, kiedy okazało się, że pomagał nie tylko wiceminister, ale również zięciowi. Rafalska nie zapomniała o przysłudze. Kilka dni po objęciu władzy Surmacz dostał stanowisko komendanta Ochotniczych Hufców Pracy. Sprawdził się. Ostatnich komendantów wojewódzkich wymieniał jeszcze w Wigilię. Tak się składa, że na ludzi związanych z PiS.

W większości przypadków sprzeciwu nie ma. Zwłaszcza na prowincji. Ludzie boją się o pracę. Milczą, nawet jeśli nowe elity w bólach wchodzą w swoją nową rolę. Małgorzata Walniczek, kandydatka na wójta gminy Cieszków i była asystentka posła Piotra Babiarza z PiS, w wyborach poradziła sobie słabo. Najgorzej z trójki kandydatów. Nie zdobyła nawet 300 głosów. Nie lepiej poszło jej na zakupach. W styczniu 2016 r. została przyłapana na próbie kradzieży masła i wędlin. Straty oszacowano na 60 zł. Adwokat sprawę nazwał nieporozumieniem: „po prostu część towaru nie zmieściła się jej w koszyku, to schowała do torebki”. Nieporozumienie nie przeszkodziło jej dostać posady naczelnika oddziału Poczty Polskiej w Miliczu.

W połowie stycznia „Puls Biznesu” opublikował listę tysiąca działaczy PiS, którzy dostali pracę w firmach i spółkach podległych Skarbowi Państwa. Lista już w dniu publikacji była nieaktualna i za krótka, bo część spółek zdążyła po raz drugi wymienić prezesów albo rady nadzorcze. Pierwszą falę nominatów zmiotło we wrześniu zeszłego roku wraz z ministrem skarbu Dawidem Jackiewiczem. Jackiewicz zasłynął frazą „o tłustych misiach” powsadzanych do spółek Skarbu. Okazało się, że była to autoreklama. Nawet pani premier lekko uderzyła się w pierś, twierdząc, że za ministra Jackiewicza nie wszystko przy obsadzaniu spółek było tak jak trzeba. Okazało się, że tak jak trzeba oznaczało pracę dla kogo trzeba. A trzeba było dla jej znajomych. Zdzisław Filip, szkolny kolega pani premier, został szefem dwóch spółek z grupy Tauron. Lista znajomych, którzy sprawdzają się w biznesie, jest długa, zresztą sama premier, zapytana o nepotyzm, zareagowała żartem, że ma wielu znajomych.

To ta sama pani premier, która w czasie majowego podsumowania ośmiu lat rządów PO i PSL grzmiała z sejmowej mównicy, że jej rządy oznaczają „koniec z arogancją władzy i koniec z pychą”. A po poprzednikach posprząta prokuratura. Poaudytowych zawiadomień wpłynęło 80. Do dziś nikomu nie postawiono żadnych zarzutów. Maria Janyska, posłanka PO, zapytała szefów wszystkich resortów o wyniki prokuratorskich śledztw w sprawie „ogromnego marnotrawstwa”: – Zarzuty, które padły z mównicy sejmowej, okazały się lipne. Teraz już jasno widać, że to była polityczna pokazówka, która miała usprawiedliwić Bizancjum, jakie dziś buduje dla siebie władza PiS.

Właściciele państwa

Trzy dni przed wyborami Jarosław Kaczyński mówił na partyjnej konwencji: „Najważniejsza jest uczciwość, do władzy nie idzie się dla pieniędzy”. Zaledwie dziewięć miesięcy później pojawił się projekt, aby podnieść nowej władzy pensje. Moment wydawał się dobry, bo Polacy dostali już pierwsze przelewy z pieniędzmi z programu 500 plus. Był lipiec, ludzie zaczęli wyjeżdżać na wakacje. Podwyżki miały przejść rzutem na taśmę. Tym bardziej że w całej budżetówce od 2008 r. były zamrożone pensje i PiS liczył na urzędniczą wdzięczność.

Według pisowskiego projektu pensja premier miała wzrosnąć o 50 proc. (z 16,7 tys. do 24,1 tys. zł brutto). Ministrowie mieli zarabiać po 20 tys. zł, a ich zastępcy 18 tys. Sporo, bo dwa tysiące więcej, mieli też zyskać parlamentarzyści. Marszałkowie aż o 8 tys. więcej. Sytuacja było nieco niezręczna, bo w kampanii PiS mocno grał podsłuchami i słynnym cytatem z minister Elżbiety Bieńkowskiej o tym, że „za 6 tys. w administracji rządowej pracuje tylko idiota albo złodziej”. Sprawę postanowiono załatwić na rympał. Jacek Sasin (PiS) po ogłoszeniu projektu podwyżek przyznał z rozbrajającą szczerością, że „Bieńkowska miała rację”.

Krytyka podwyżek przyszła z najmniej oczekiwanej strony. Marcin Fijołek, publicysta prawicowego portalu wPolityce.pl, zauważył, że politycy PiS „zdumiewająco łatwo lądują na kursie i ścieżce, jaką przed laty obrali politycy PO. Mowa o arogancji i bucie, które rosną w szeregach PiS jak grzyby po deszczu”. Po kilkudniowym medialnym ostrzale projekt wycofano z Sejmu. Co nie znaczy, że z niego zrezygnowano. Władza podniosła sobie uposażenia, ale po cichu. Podwyższona została wielkość wskaźnika, na podstawie którego wylicza się pensje władzy. Niewiele, bo zarobią do 200 zł więcej miesięcznie, ale jednak. Pieniądze na podwyżki pozaszywano w nagrodach. W ministerstwach w zeszłym roku rozdano w ten sposób 80 mln zł. Samych tylko ministrów – jak tłumaczy Centrum Informacyjne Rządu – za „wkład pracy w realizację priorytetowych zadań rządu” Beata Szydło nagrodziła łączną kwotą 130 tys. zł. Poseł Borys Budka (PO) mówi z ironią, że jako minister sprawiedliwości nie dostał nigdy żadnej nagrody, ale najwyraźniej był za mało zaangażowany. Docenieni zostali też urzędnicy wspierający Andrzeja Dudę w jego niezłomności. Za niepełny rok pracy w 2015 r. na konta 261 urzędników wypłacono 863 tys. zł. Za miniony rok – 640 tys. zł.

Prawdziwej skali podwyżek nie da się oszacować, bo nowa władza nie widzi potrzeby dzielenia się tymi informacjami z suwerenem. Nie dzieli się nimi nawet z instytucjami, z którymi powinna zgodnie z prawem. Rada Mediów Narodowych, której TVP ma obowiązek przesyłać sprawozdania finansowe, nie dostała żadnego. Sprawozdania nie spływały, bo prezesowi Jackowi Kurskiemu szybko skończyły się pieniądze na pensje dla pracowników, choć kiedy przejmował rządy w TVP, w kasie miał 100 mln zł. Po kilku miesiącach rządów musiał ratować sytuację finansową spółki, zaciągając kredyt i emitując obligacje na łączną kwotę 300 mln zł. Inaczej już w zeszłym roku TVP przestałoby wypłacać pensje.

Kiedy okręt tonął finansowo, prezes Kurski cały czas zwiększał wydatki. Jednocześnie wpływy ciągle spadały – mówi Juliusz Braun, były prezes TVP. Widać był w tym jakiś wyższy zamysł, bo w grudniu rada nadzorcza postanowiła podnieść uposażenie pana prezesa. O ile – można jedynie spekulować, bo wynagrodzenie zostało objęte tajemnicą. W efekcie prezes Braun zarabiał niespełna 20 tys. Pensja Kurskiego może przekraczać 50 tys. Krótko po podwyżce Jacek Kurski wystąpił na konferencji prasowej z dramatycznym apelem o dorzucenie środków, bo telewizja ma „budżet śmierci”. Liczby są dramatyczne. Tylko przez ostatni rok wartość marki TVP spadła o 36 proc. Jeśli tak dalej pójdzie, telewizję rzeczywiście czeka głód, ale władza telewizji z pewnością się wyżywi. Jak podaje „Gazeta Wyborcza”, premię 50 tys. zł miała otrzymać pani Joanna Klimek. To narzeczona prezesa Kurskiego.

Formą wyrównania niedoszłych podwyżek poselskich pensji jest przegłosowane właśnie podniesienie o tysiąc złotych – do 14,2 tys. zł – ryczałtu na biura poselskie. I tak pół roku po planowanych, acz niewprowadzonych, podwyżkach jest jak miało być.

To tylko niektóre przykłady. Ciąg dalszy na pewno nastąpi. Następuje każdego dnia.

***

* „Teraz k... my” – słowa Jarosława Kaczyńskiego, które padły w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” w 1997 r. Odnosiły się do mentalności zdobywców, którzy biorąc władzę, obsadzają wszelkie możliwe stanowiska według klucza partyjnego, a nie merytorycznego. Kaczyński krytykował w ten sposób poczynania zwycięskiej Akcji Wyborczej Solidarność.

Polityka 5.2017 (3096) z dnia 31.01.2017; Temat z okładki; s. 14
Oryginalny tytuł tekstu: "TKM*"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Wyjątkowo długie wolne po Nowym Roku. Rodzice oburzeni. Dla szkół to konieczność

Jeśli ktoś się oburza, że w szkołach tak często są przerwy w nauce, niech zatrudni się w oświacie. Już po paru miesiącach będzie się zarzekał, że rzuci tę robotę, jeśli nie dostanie dnia wolnego ekstra.

Dariusz Chętkowski
04.12.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną